niedziela, 25 września 2016

Tydzień 1: przeżyłam.

Cały tydzień za mną, już nawet z hakiem.
Przeżyłam.
Jeszcze trzy takie i będę mogła powiedzieć, że pierwszy miesiąc z głowy.

Podobno pierwszy jest najgorszy, potem jest się już "u siebie".

Do trzech razy sztuka. Wydawać by się mogło (głównie mnie), że dobrze wiem z czym się je przeprowadzki za granicę, jednak za każdym razem mam wrażenie, że to akurat tutaj umrę przytłoczona nowością, odpowiedzialnością i nadmiarem informacji.

Niezależnie, czy pierwszy czy trzeci i tak gubię się w drodze do domu i prawie doprowadzam do łez wsiadając do złego autobusu.

(a potem zapominam jak mi było ciężko i pcham się do kolejnego kraju i w koło macieju)

Freshers' Week trwa w najlepsze. Nieustannie przypomina mi o tym dudniąca muzyka z dołu, zapach marihuany wlatujący przez okno (nie, nie jest tu legalna) i milion ulotek informujących o imprezach na które mnie nie stać (12 funtów za wejście do klubu? hahahahahajfhsdajgjaha)

Ale Freshers' oznacza również kupony na pizzę za funta, darmową kawę/herbatę, ciastka i poczucie, że nie będę musiała spędzać milionów żmudnych godzin z nosem w książkach (bo niezależnie czego się człowiek uczy, to czasami mu się nie chce).

budynek Student Union

Powoli orientuję się co, gdzie i za ile; mniej-więcej jestem w stanie ustalić jedzeniowy budżet, szukać tańszych opcji na rzeczy niezbędne lub bardzo ułatwiające cały nadchodzący rok szkolny. I już powoli mam wrażenie, że hej, nie taka ta Anglia straszna, można żyć tanio i przyzwoicie.

A potem idę popatrzeć na dwa najbardziej obowiązkowe podręczniki które są ode mnie wymagane i mam ochotę się rozpłakać, bo każdy z nich kosztuje więcej niż ten mój cholerny tygodniowy budżet jedzeniowy.

I cena tych książek staje się powoli osobną walutą.

"Kupiłam bilet do domu na Święta za połowę jednego podręcznika!" (11 grudnia, swoją drogą)

"Żyję w kraju w którym kupno używanego roweru kosztuje mniej, niż podręcznik!"

"Jeżeli będę pracować maksymalną liczbę godzin sugerowanych przez Uniwersytet, w tydzień uda mi się uciułać na podręczniki!"

UH. Prawdziwe życie.

Na fali nieustrukturyzowanego czasu poszłam też na spotkanie studenckiego klubu socjalistów (jestem zawiedziona), warsztaty (których główną wartością jest fakt, że zmuszają uczestniczącego do opanowania dojazdu na uczelnię i poznania kampusu) i na obowiązkowe spotkanie dotyczące roku za granicą, który jest "mocno zalecany" (tłumaczenie międzykulturowe: "lepiej nawet nie próbuj się z niego wymiksować") wszystkim studiującym język.

(słuchałam jednym uchem, bo nadal mam wrażenie, że wyrzucą mnie stąd po pierwszym semestrze i tyle będzie tego studiowania)

A w drugi już piątek na angielskiej ziemi, popołudniu... wyszłam z domu.

<oklaski>

Wydarzenie niszowe (i za darmo), otwierające obchody Bi visibility day, czyli Dnia widoczności osób Biseksualnych. Było czytanie poezji, była proza, były materiały audiowizualne, były też osoby z zeszłotygodniowej demonstracji. Omawiane problemy były zupełnie inne, niż te do których jestem przyzwyczajona, ale co się dziwić? Mieszkam teraz w kraju, który równość małżeńską z prawem do adopcji przyjął w 2002 roku i nikomu nie przebiega przez myśl kwestionowanie tego.

Grupa organizująca spotkanie skupiła się na widoczności osób biseksualnych (niespodzianka), ale po przejrzeniu dostępnych materiałów i posłuchaniu rozmów w kuluarach wydaje się, że działanie na rzecz akceptacji osób transseksualnych jest dużo wyżej na liście priorytetów. No, i pojawił się wątek poliamoryczny. Kurczę, więc to tak wygląda ta mistyczna Europa Zachodnia.


Potrzebując czasu dla siebie samej, postanowiłam wrócić do domu pieszo. I tak wyszło, że popodziwiałam widoki, a następnie zgubiłam się totalnie. Gubienie się jest rzekomo najlepszym sposobem poznania miasta, więc nie przejmowałam się tym aż do momentu gdy kolorowe obłoczki się pochowały i zaczęło się robić nieprzyjemnie chłodno.


Obrałam na cel jedyną osobę w okolicy i z przepięknym uśmiechem zagubionej obcokrajowczyni zapytałam o drogę w kierunku Uniwerystetu. Pytany otworzył szeroko oczy.

-Ale to jakieś pięćdziesiąt minut spaceru.
-Wiem. Wiesz, jak tam dojść?
-A może autobusem? Jakie autobusy tam do Ciebie jadą?

Wyciągnął telefon, gotowy googlować rzeczy. I wtedy się okazało, (co wnioskuje po klawiaturze na wyświetlaczu) że zupełnie nieświadomie zaczepiłam osobę, której pierwszym językiem jest arabski. Żuczek w mojej głowie przewrócił się na plecki i zaczął tarzać ze śmiechu, bo czy właśnie nie pomaga mi jedna z osób, przed którymi mnie ostrzegano, taka, której z założenia powinnam się bać? Gwałcą nasze kobiety itepe?

-Chyba 1... i 6...? Ale chętnie się przespaceruję. Wiesz w którym kierunku, tak mniej-więcej, jest Uniwerek?
-Tak mniej więcej, to tam- machnął ręką.- Ale to pięćdziesiąt minut...
-Tak, dzięki!

Pożegnaliśmy się uprzejmie, zostałam poprzepraszana za nieumiejętność niewiem czego, poprzepraszałam za kłopot (dostosowuję się kulturowo, widzicie!?) i ruszyłam.

Jakoś tak wyszło, że wylądowałam na głównej stacji autobusowej. I jakimś cudem udało mi się domyślić, czym i gdzie mam jechać.
(cudem nie ze względu na moje umiejętności nawigacyjne- jeżeli chodzi o komunikację miejską to są świetne- ale sposób działania Leedsowych autobusów)

Pamiętacie, że jakieś trzy akapity temu cieszyłam się wysokim poziomem rozwoju krajów Europy Zachodniej?

No, to generalnie zmieniłam zdanie.

Podróż zajęła mi milion godzin i zainspirowała mnie do dogłębnego zakwestionowania swojej obawy przed jazdą rowerem po prawej stronie ulicy oraz do stworzenia notki-narzekaczki o pieprzonych autobusach.
Już niedługo! ;)

Takie piękności w mojej okolicy. Przechodziłam obok kilkukrotnie, aż gdy w końcu postanowiłam zrobił zdjęcie, gospodarz akurat skądś wracał. Uśmiechnął się, pomachał mi, zaczęłam mu dziękować przez trawnik (znowuż: asymilacja kulturowa ;) ). Uszczęśliwiają mnie takie rzeczy.

2 komentarze:

  1. Ale to się wszystko super prezentuje! Zazdroszczę! (Powiedziała Ania, która jest na wymianie w Stanach, połowa jej znajomych zzieleniała z zazdrości a ona już planuje kolejne wyjazdy...)
    To mówisz, że języki... Macie tam włoski na Twojej uczelni? :D
    W ogóle, zachwyca mnie nazwa kierunku na którym studiujesz, ja też chcę. (W przenośni, tak serio to wolę studiować przystojnych Włochów i piękne Włoszki na Erasmusie, ale tematyka naprawdę ciekawa.)
    Nie wiem, czy nadal się tak czujesz, ale w poprzednim poście mi mignęło, że nie ogarniasz i nie dasz rady - spoko, ja tak mam 24/7. Obie ogarniamy i damy radę!
    Czekam z niecierpliwością na kolejne posty, masz świetny styl pisania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamy Włoski, w wielu połączeniach, zapraszam, również z semestrem lub dwoma za granicą. ZAPRASZAM ;)(https://www.leeds.ac.uk/arts/coursefinder/main/20055/italian)

      Teraz ogarniam bardziej niż ostatnio, szczególnie w porównaniu z brytyjskimi studentami, którzy CODZIENNIE wychodzą na imprezę.
      #Kujonka

      Rządzimy! <3

      Usuń