wtorek, 10 października 2017

Ukraina: Kijów

Przebywanie za długo w spokojnym miejscu, szczególnie jeżeli mam tam rzekomo wykonywać wymagającą bezruchu pracę naukową, sprawia, że zaczynają mi chodzić po głowie najróżniejsze myśli, począwszy od zwyczajów żywieniowych dziobaków aż po "GDZIE POJADĘ ZA WYPŁATĘ!?"

Wszędzie pojadę, bo rozciągnięcie budżetu w funtach jest jakieś takie łatwiejsze niż rozciągnięcie go w złotówkach!

A to "wszędzie" zaczęło się dla mnie tuż za naszą wschodnią granicą. Z bezpiecznej przestrzeni zabiurkowej wyobrażałam sobie siebie w roli podróżniczki-blogerki, która odważnie jeździ w nowe miejsca totalnie sama. No, ale ja nie jestem aż tak odważna, a mój lęk był podgrzewany okropną ilością stereotypów i krzywdzących założeń.

I z tego strachu przystałam na ofertę jednego kawalera, takiego co miał dwa metry i brodę, żeby jechać razem. Kapuścińkiego po angielsku mu z wdzięczności kupiłam nawet, niech się dowiaduje o klasyce polskiego reportażu. Kapuściński nie został ruszony, za to mnie się ruszyło w głowie, że  na Ukrainie i bezpiecznie i dobrodusznie i zamiast mnie porwać to mnie tambylcy na spotkanie współpodróżnika doprowadzą, z życzeniem dobrego dnia nawet. 

I tak, wysadzona z metra na odpowiednim przystanku przez obcego człowieka, oto znalazłam się w Kijowie, dużo zieleńszym i dużo mniej szaro-buro-postkomunistycznym niż się spodziewałam.


Pełnym Cerkwi i Klasztorów...


... witraży (ten jest ze stacji kolejki linowej)...


...ogrodów, parków, stoisk z kawą; kawa na Ukrainie jest chyba dobrem narodowym, do kupienia w przenośnej kawiarni na dosłownie każdym rogu, za tanio i bardzo smacznie. Kawą Ukraina stoi. Tydzień rozpusty kawowej się odbył.

W Kijowie na każdym rogu napotykałam barwy państwowe. Leżaki na plaży publicznej, kioski, lampy, psie smycze, co rusz jakiś patriotyczny plakat bądź mural...


...a przy budynkach państwowych powiewała niezmiennie flaga Ukrainy i Unii Europejskiej. I czołgi, wszędzie widziałam czołgi, chociaż to mogło być po części związane z obchodami Dnia Niepodległości Ukrainy i festiwalem, który odbywał się w centrum miasta.


Z Kijowa przemieściliśmy się do Lwowa pociągiem. Ciasno było strasznie, znalezienie swojego miejsca przy obowiązujących trzech różnych numeracjach (oznaczonych trzema kolorami) stanowiło wyzwanie, ktoś leżał na kuszetce mimo, że to pociąg z miejscami siedzącymi, dywan się zawijał pod nogą... w pewnym momencie dołączyła do nas w przedziale komunalne dziecko, które chodziło z bardzo różnymi dorosłymi po przedziałach i wszędzie było traktowane jak swoje (łącznie z wdrapywaniem się na kolana i byciem częstowanym jedzeniem). 

A Lwów... Lwów to osobna historia!

czwartek, 5 października 2017

Polska: Karkonosze

Bycie we własnym domu rodzinnym, to bardziej przyjemność niż odrabianie pańszczyzny. Jednak gdy już się najem pierogów (i pączków i twarożku), odzyskam panowanie nad najwygodniejszym fotelem w salonie, napatrzę na morze i upewnię, że wszyscy moi bliscy dają sobie świetnie beze mnie radę, zaczynam niecierpliwie tupać nóżką. A starając się zachować zdrowy balans pomiędzy "chwaleniem cudzego" a "znaniem swojego", jeden z wakacyjnych wyjazdów wypadało spędzić wpatrując się w ojczyźniane zielenie. 

Gdy już sobie zapakowałam (niemalże nową i tylko delikatnie przybrudzoną Woodstockiem) karimatę w (pożyczony) plecak i zrobiłam sobie tryliard zdjęć (w końcu nie codziennie wygląda się jak prawdziwa podróżniczka) wyruszyłam w

Ale zanim dotarłam w te mistyczne Góry, trzeba było pospacerować po Wrocławiu. Zbudować trochę napięcia. Przecież wyczekane smakuje lepiej.


Góry, oj Góry.
Nie jakieś wysokie, nie. 
Toć trzeba powoli, baby steps,  kółka można mieć treningowe, to góry też. Nie spieszy mi się, mam całe życie na zdobycie wyższych szczytów. Na chwilę obecną zadowoliłam się okolicami Śnieżki i Szrenicy.
A to było tak:

Na samym początku zatrzymaliśmy się (ja i Buła) w Karpaczu, na polu namiotowym, gdzie nikt nie podpisywał jedzenia, osoba w recepcji nawet nie zapytała jak się nazywamy, i generalnie panowała atmosfera pełnego zaufania. Najlepiej na świecie. I do tego nie padało. 

Z Karpacza wypadliśmy na dwie całodniowe wycieczki. Pierwszego dnia zaczęliśmy od Świątyni Wang, przez formacje skalne o wdzięcznych nazwach Słoneczniki i Pielgrzymy, przez Kotły Wielkiego i Małego Stawu, do Schroniska Samotnia i zejściem do Karpacza.


Drugiego dnia, z rozgrzanymi mięśniami i rozbudzonymi apetytami, wyruszyliśmy na Śnieżkę. I oh jeju, jak ta sama czynność poruszania nogami pod górę o różnych porach dnia może wywoływać dwie skrajne emocje. Gdy wyruszaliśmy powietrze było nadal chłodne po nocy, rześkie, niesamowicie przyjemne. Na szlaku byliśmy niemalże sami, otaczała nas cisza i spokój najświętszy.

Schodząc popołudniu na niektórych częściach trasy musieliśmy stać w kolejce lub wymijać się z osobami wchodzącymi. Setkami osób wchodzących. Pod stromą górę z torebkami. W sandałkach. Wnoszących na plecach wózek z niemowlęciem, psiocząc na brak równej kostki. Jazgocząc o piwie.

Niekończący. Się. Strumień. Jazgotu.

Kto rano wstaje, temu... dane jest docenić boskie stworzenie.

Opaczność chciała, że na dzień przenosin z Karpacza do Szklarskiej Poręby wytypowaliśmy jedyny deszczowo-burzowy dzień. Po przyjeździe zdążyliśmy jeszcze zobaczyć Wodospad Kamieńczyka, a gdy wieczorem lunęło siedzieliśmy już pod kocykiem pod dachem, a ja doceniałam brak konieczności ubierania butów żeby pójść do łazienki (chociaż bardziej brakowało mi ciągłego bycia na dworze, niż doceniałam komforty mieszkania w nie-namiocie).

Wejście na Szrenicę (i z niej zejście) było naszą najdłuższą trasą, ale też najciekawszą i najbardziej zróżnicowaną. W pewnym momencie znaleźliśmy się zaraz koło ogromnego kotła polodowcowego, który wyglądał jak wyjęty prosto z repetytorium maturalnego do geografii- kurcze, może gdybym podróżowała więcej PODCZAS przygotowań do matury, te wszystkie typy dolin wydawałyby mi się ciekawsze?


Ostatni dzień przed wyjazdem spędziliśmy odbywając niegórskie spacery, czytając książki w ogrodzie i jedząc lody- jednak wakacje to wakacje i trzeba trochę poleżeć do góry brzuchem. 

Zdecydowanie jednak złapałam górskiego bakcyla i już myślę gdzie i kiedy pojechać na kolejne wycieczki! :)


czwartek, 28 września 2017

Grecja: Saloniki

Gdyby podróż po Grecji zajęła mi połowę czasu, którego potrzebuję żeby się zebrać i ją opisać to... to... to... to pewnie nie zdążyłabym pojechać do tych wszystkich innych miejsc, które też czekają na swoje posty. Na szczęście moja nowa Marokańska szkoła mnie nie przeciąża, więc gdy już zaczynam mieć dosyć czytania książek i grzania buzi w ogrodzie to mogę z całą uwagą poddawać się wpuszczaniu kolejnych grafomańskich tworów w internety. Nie dziękujcie.

Saloniki były ostatnim, trzecim, przystankiem podczas tygodniowej wycieczki do tego kraju pachnących drzew pomarańczowych. Pierwszej całkowicie samodzielnie zorganizowanej, w mojej głowie wręcz pionierskiej. Po kilku dniach życia w przekonaniu, że wszystko co może nie wyjść nie wyjdzie w Salonikach miałam w planach totalnie się zrelaksować (gdy już się okazało, że nasza gospodyni z couchsurfingu istnieje, that is).

Spacerowałam wręcz bez celu z osobą bardzo mi drogą, kawkowałam z dawnym znajomym z Węgier (twierdzącym uparcie, że jedyną różnicą pomiędzy socjalistycznymi budynkami mieszkalnymi z Europy Środkowo-Wschodniej a tymi w Salonikach jest obecność balkonów w tych greckich), poszłam nawet na Salonikową Imprezę Stulecia. I oh jeju, w tych Salonikach tak bardzo nie ma jakiś niesamowitych atrakcji (według tego dawnego znajomego z Grecjowęgier, oczywiście), turystów też ograniczenie wiosną (co mocno odzwierciedlał fakt niedziałania informacji turystycznej w weekendy), ale tak się tam dobrze siedzi nad wodą i kupuje kapelusze w wisienki, że na liście miejsc początkowych wypadów na okoliczne półwyspy zajmuje dosyć wysoką pozycję.


O, i standardowe lewactwo, moje najulubieńsze <3

"Heteryctwo musi zostać zniszczone."

środa, 9 sierpnia 2017

Grecja: Meteory. Spacer po dnie oceanu.

Jeden z moich wujków ciągle podkreśla jak ważny jest kontakt z naturą i odczuwanie żywiołów. A że jest generalnie niezmiernie mądry, a do tego coś mnie ze środka pcha między drzewa i na dwór, wyskoczenie gdzieś do nie-miasta podczas pobytu w Grecji było obowiązkowym punktem programu w mojej głowie.

W swojej karierze szlajająco-podróżniczej nauczyłam się całkiem nieźle nawigować i planować wyskoki do miast, ale parki narodowe i tereny nie-miejskie pozostawały (i nadal w dużej mierze pozostają, ale mocno pracuję nad tym!) obszarem w którym zaczynam stukać nogą z poczucia braku kontroli nad sytuacją.

(brak kontroli nad sytuacją jest jedną z nielicznych rzeczy, które regularnie pojawiają się w moich koszmarach)

Jednak dwa tygodnie względnego dyskomfortu to cena, którą warto zapłacić za zobaczenie skał, które stanowiły dno prehistorycznego oceanu jakieś 30 milionów lat temu. Szczególnie, jeżeli na tych skałach wybudowano średniowieczne klasztory, większość materiałów budowlanych wciągając na skały w koszach.


I tak oglądałam mapy, czytałam wszystko, co było do przeczytania, odrabiałam pracę domową z połączeń pociągowych z dokładnością google translatora i trochę panikowałam. Do do momentu gdy gość u którego mieliśmy się zatrzymać w Kalambace, miejscowości wypadowej do Meteorów, wysłał mi zniecierpliwionego maila, że jego osiemdziesięcioletnia babcia dochodzi do najwyższego klasztoru w ciągu dwudziestu minut i że generalnie mam przestać spinać, bo trochę mu przeszkadzam w cieszeniu się urlopem.


Po przyjeździe do miasteczka pociągiem z widokami na 6+ poczułam się bardzo zaopiekowana przez panią w informacji turystycznej. Dała mi mapę, wyjaśniła, że są dwie trasy- asfaltowa, wygodna, możemy se podjechać autobusem prosto pod największy z klasztorów oraz taka zachodząca do klasztoru z drugiej strony, wśród zieleni i widoczków, wymagająca kilku godzin pieszej wędrówki, zdecydowanie mniej popularna.

Wyszło z nas hipsterstwo, wzięliśmy po mapie i następnego dnia ruszyliśmy trasą mniej uczęszczaną.


Tak bardzo mniej uczęszczaną, że po trzech godzinach zaczęliśmy się zastanawiać, czy w ogóle idziemy w dobrym kierunku i gdzie my w ogóle jesteśmy, bo mapa okazała się niezmiernie poglądowa, oznaczeń szlaku nie było żadnych (ale to żadnych, ŻADNYCH), a przed nami wyrósł totalnie nieoznaczony na mapie klasztor. A można byłoby przypuszczać, że na mapie miejsca do którego przyjeżdża się oglądać klasztory będą one zaznaczone.

Usiedliśmy na murku i wszamaliśmy kanapki.


Z kontemplacji wyrwały nas dwie osoby schodzące z klasztoru, jedna z których okazała się być przewodnikiem. Co więcej, przewodnikiem którego firma była odpowiedzialna za popełnienie mapy którą próbowaliśmy rozpracować cały poranek.

Zapytany o drogę do Największego Najsłynniejszego Klasztoru (P)rzewodnik powiedział:

P: Prosto. Tam.
Ja: Prosto? Prosto w tamtą stronę?
P: Tak, prosto. I zaraz będziecie.
J: Jesteś pewien, że prosto? Nie ma żadnego skrzyżowania?
P: Totalnie prosto.
J: Czyli pójdziemy prosto i dojdziemy do Wielkiego Meteoru? Jest tylko jedna droga?
P (kwestionując moją inteligencję): Musicie iść prosto, żadnych skrętów. Jakieś pół godziny spaceru.
J: Okej, czyli jest tylko jedna droga i będzie prosto?
P: Tak, nie można jej nie znaleźć. Cały czas prosto.

Podziękowałam pięknie, pomachaliśmy Przewodnikowi i Turystce zastanawiając się czy spacer sam na sam z obcym facetem któremu płacisz jest niezręczny i ruszyliśmy. W końcu miało być PROSTO.

Nie minęły trzy minuty a stanęliśmy przed koniecznością wyboru jednej z trzech dróg idących w trzech totalnie różnych kierunkach.

Mapa była totalnie bezużyteczna.

Wiedziony intuicją (albo analitycznym myśleniem i wbudowanym kompasem) Buła uznał, że idziemy w prawo. Dróżką raz cieńszą, raz szerszą. Czasami wyglądającą raczej podejrzanie. I długo. I "co Ci cholerni Grecy, jak śmią dystrybuować bezużyteczne mapy, nie opisywać szlaków i jeszcze przedstawiać to jako totalnie łatwą i przyjazną turystom drogę!".

Usiadłam i zapłakałam. Buło, Buło, ratuj, umrzem, wracajmy skoro jeszcze wiemy jak i siedźmy w hotelu. Zachciało nam się podróżować, trzeba było siedzieć w domu.

Buła, który kazał mi głęboko oddychać i sprintem pognał przed siebie sprawdzić, czy droga którą wybraliśmy wydaje się mieć jakiś sens.

Miała. Nie umarliśmy więc. Na asfaltowy parking przed Największy i Najsłynniejszy Klasztor zbiegliśmy ze skarpy po przedarciu się przez przyzwoitą ilość krzaczorów. Musieliśmy jeszcze na oczach jakiejś setki dzieci na szkolnej wycieczce zajętych smartfonami, znudzonych sprzedawców pamiątek i kilku zdziwionych naszym zachowaniem starszych pań zeskoczyć z murku i już byliśmy, dotarliśmy! My 1, Meteory 0.

Radość człowieka, którego dzisiaj nie zjedzą wilki.

Jesteśmy typem ludzi, który na błędach uczy się dopiero po którymś razie, więc zaraz po zwiedzeniu Najważniejszego Punktu Wycieczki wbiegliśmy jak dzieci w las, bo przecież NA MAPIE JEST ZAZNACZONY SZLAK. A kilka drzew było maźniętych czerwonym sprejem. Szlak jak ta lala, wersja grecka, nie?

Podrapaliśmy nogi, straciliśmy orientację w przestrzeni, śmieszkowałam, że nawet nie umiałabym wyjaśnić gdzie dokładnie jesteśmy gdyby jakieś służby miały nas ratować (na co się zbierało), jezu i jeszcze pada, nie, w tamtą stronę są skały, spadniesz.

W końcu gdzieś żeśmy się wdrapali, przeskoczyli kolejny murek, wróciliśmy straumatyzowani na asfalt i mocno postanowiliśmy już nigdy z niego nie schodzić. Wypić po herbacie i iść spać. W końcu mieliśmy zaplanowany jeszcze jeden przystanek podczas naszej greckiej odysei, tym razem w komforcie miasta. My 2 (ledwo), Meteory 0.

Ten drugi gest zwycięstwa.


PS. 
Greckie anty-naziolskie nastroje trzymają mocno nawet w miejskach kultu religijnego:

niedziela, 30 lipca 2017

Grecja: Ateny

Gdzieś pomiędzy wycieraniem okularów, suszeniem skarpetek a bełkotaniem obelg pod adresem deszczowej angielskiej zimy zrodził mi się w głowie pomysł wyjazdu gdzieś, gdzie istnieje chociaż cień szansy na dzień w którym ani razu nie zapada.

I tak kilka miesięcy później lądowałam w Atenach z głęboką intencją wykorzystania jednego, jedynego dnia, który wraz ze współtowarzyszem wyprawy przeznaczyliśmy na to miasto, na zachwycanie się białymi kamieniami i celebrowania ich kolebkowości cywilizacji europejskiej.


Czego nie wzięliśmy pod uwagę to fakt, że kamienie ułożone w najróżniejsze struktury są fascynujące na tyle, na ile fascynujące mogą być kamienie. Krótkotrwale i nie bardzo.

Dużo większy zachwyt niż przewodnikowe sugestie wywołał unoszący się powszechnie zapach kwitnących drzewek pomarańczowych i palmy, które wyglądają jak ananasy. I lewactwo. Wszechobecne lewactwo, pro-uchodźcze plakaty w siedmiu językach, graffiti. Oraz zazieleniające się co rano balkony dzielnicy, w której się zatrzymaliśmy. I falafel za euro. I widok małych, białych domków.


I zdecydowanie warto polecić, tylko chyba następnym razem zamiast oglądać kamienie poszłabym na spacer na plażę mimo, że była wiosna i wcale nie tak ciepło. I może zatrzymałabym się na dłużej, żeby popatrzeć na polską ulicę w Atenach, prowadzącą na dworzec kolejowy. I zjadłabym jeszcze kilka koulouri, obważanków z sezamem. I może przejechałabym się metrem, bo metro niby jest wszędzie takie samo, a jednak zupełnie inne.

A może, a może, a może... zupełnie zdecydowanie nie przedłużyłabym pobytu w Atenach podczas tego wyjazdu, wiedząc ile przede mną zwiedzania i nowych miejsc.

czwartek, 15 czerwca 2017

Wielka Brytania: Liverpool

Miasto Beatlesów, Europejska Stolica Kultury 2008, jedna z (byłych) największych metropolii Imperium Brytyjskiego, wierzchołek handlu trójkątnego pomiędzy Afryką, Amerykami a Europą.

Poszarzała od angielskiego późnokwietniowego odchorowywania zimy przestrzeń goszcząca podczas samotnej ucieczki z mieszkania ociężałego presją ostatnich dwóch tygodni zajęć.

Liverpool.

Czas spędzony pomiędzy łapaniem się za głowę, że jak to tak, można znać angielski bardzo dobrze, biegle niemalże, a Szkotki w pokoju hostelowym nie rozumieć ani troszkę, a chodzeniem z mapą i przewodnikiem- w życiu czasami potrzeba trochę struktury.

1. Albert Dock
Pierwsza konstrukcja w Wielkiej Brytanii zbudowana z żelaza i cegieł, bez oparcia na drewnianej strukturze. Idealny do popatrzenia na fale, centrum muzealno-spacerowe.



2. Międzynarodowe Muzeum Niewolnictwa
Umiejscowiony bardzo nieprzypadkowo w Doku Alberta. Sprawiedliwie opowiada nie tylko o samym niewolnictwie, ale też o niektórych z kultur Afryki Zachodniej, o rasizmie w przeszłości i obecnie oraz poświęca znaczącą część wystawy na pokazanie współczesnych kulturowych fenomenów, które są efektami mieszania kultur afrykańskich i północno- i południowoamerykańskich. Wyglądając przez okno z trzeciego piętra nietrudno wyobrazić obie statek kołyszący się na falach, przywożący ukradzione dobra. 


3. China Town
Niby typowe, a jakoś zawsze cieszy tak samo.



4. Katedra w Liverpoolu (Liverpool Cathedral)
Największa w Wielkiej Brytanii, piąta pod względem wielkości na świecie. Neogotycka, czyli trochę oszukana- stylizowana na średniowieczne, ukończona gdy moi rodzice byli już na świecie. 
Monstrualna, ogromna. Dostępna do zwiedzania również w czasie trwania liturgii (anglikańskich), podczas których śpiew chóru i muzyka organowa potęguje poczucie maleńkości. 
Oprócz tego w środku znajdują się również sklep z pamiątkami i kawiarnia. Zbijanie kapitału z pamiątek na utrzymanie kościoła można usprawiedliwić darmowym wejściem i toaletami.

(nigdy nie przyszło mi do głowy, że w kościołach generalnie powinny być ogólnodostępne toalety. powinny być)



5.  St Jamesa Cementary
Park miejski za Katedrą. Troszkę jak w innym świecie, troszkę jak na pikniku.



6. Archikatedra w Liverpoolu (Katedra #2)
Na wypadek, gdyby komuś nie przypadły do gustu wysokie, kamienne łuki sufitów i organy, do wyboru ma namiotowo-wigwamową katedrę katolicką, w niemalże klubowym niebiesko-zielonym światłem, ołtarzem wyglądającym jak podest dla DJ'a i sztuką nowoczesną w kaplicach. 



7. World Museum
Z tabliczkami "prosimy dotykać", ogromnymi strefami do odkrywania rzeczy, masą rodzin, które razem spędzały dzień wolny od pracy. Mimo dostępności i zrozumiałości dla dzieci, nadal intelektualnie stymulujące dla dorosłych. No, i robale. Dużo i żywe. 


8. Tate
Według przewodnika "przez znawców uznawana za świątynię współczesnej sztuki północy". Ja nie jestem znawczynią, więc kilka razy brakowało mi współtowarzysza/ki wycieczki, bo jakoś fajniej się śmieszkuje we dwoje. 



9. I wiele wiele innych 

sobota, 11 marca 2017

Wielka Brytania: Stonehenge (i Salisbury, nie zapominać o Salisbury!)

Powiedzieć, że nie przepadam za zorganizowanymi wycieczkami byłoby niedopowiedzeniem. Nie znoszę tego całego wysypywania się z autokaru, wyrwania poszczególnych przystanków z kontekstu, ani chwili samotności, ciągłe patrzenie na zegarek ile mi jeszcze zostało czasu, bo przecież przewodnik i grupa będą źli, że musieli czekać... Staram się ich unikać jak tylko mogę.

Czasami jednak dostanie się do jakiegoś miejsca byłoby tak uciążliwe i czasochłonne, że dużo bardziej kalkuluje się przewieźć pupę tam i z powrotem w klimatyzowanym autokarze.  

Tak też było w przypadku kamiennego kręgu Stonehenge. Mogłam wziąć udział w jednodniowej wycieczce do kamiennego kręgu i miejscowości wypadowej bez zbyt dużego wysiłku, lub wypruć sobie żyły szukając noclegu w moim przedziale cenowym. Zweryfikowałam informacje i gdy upewniłam się, że organizacja liczy sobie naprawdę niewiele ponad cenę którą zapłaciłabym za indywidualny bilet do Stonehenge i transport z Salisbury do Kręgu, zdecydowałam się pojechać. I to była zdecydowanie dobra decyzja.


Wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, zmyślnie ustawione przed 5000 laty kamienie, zakaz odprawiania rytuałów New Age w pobliżu Kręgu oraz trzepanie grubych milionów funtów na sklepie z pamiątkami. Dokładnie wytyczona ścieżka, przystanki audioprzewodnika (można pobrać darmową aplikację na telefon komórkowy), gwar, ścisk. Tyle byłoby z tej nierozwiązanej tajemnicy, mistycyzmu i magicznej atmosfery.


Do samego stojącego pośrodku pola kręgu można podjechać autobusem wahadłowym z Informacji Turystycznej co trwa kilka minut lub przejść się pieszo, co szybkim krokiem zajmuje kilkanaście i było moją ulubioną częścią zwiedzania.


Oddalone o 15 kilometrów Salisbury jest za to 45 tysięcznym miasteczkiem, znanym głównie z połączenia autobusowego do Stonehenge dość widowiskowej średniowiecznej katedry. Niesamowitości dodaje jej fakt, że była wybudowana w przeciągu niecałego pół wieku (bez wieży, która została doczepiona sto lat później), ale gdyby koniecznie chcieć się doczepić, można byłoby wypunktować nieudolność budowniczych, którzy postanowili wykopać fundamenty na niecałe dwa metry w głąb ziemi, przez co budowla przechyliła się o pół metra, a od 200 lat miasto i ekipa inżynierek/ów walczy o jej odratowanie.


Oprócz katedry na uwagę zasługuje na pewno starówka miasteczka- jedna z takich na których można spotkać się na kawę, popatrzeć na ładne budynki, powystawiać buzię do słońca, ponarzekać na turystów (ale to przywilej mieszkańców!), powchodzić do malutkich sklepików... Starówki brakuje mi bardzo w przemysłowym Leeds, starałam się więc naładować akumulatory jedząc zapakowany lunch na ławce w widokiem na katedrę.

Wszechświat trzymał tego dnia moją stronę, świeciło słońce (brak deszczu nauczyłam się odbierać jako żarcik losu, żebym tylko nie wzięła parasola), było wyjątkowo ciepło nawet jak na Anglię zimą, a Salisbury jest naprawdę godne polecenia.