czwartek, 28 września 2017

Grecja: Saloniki

Gdyby podróż po Grecji zajęła mi połowę czasu, którego potrzebuję żeby się zebrać i ją opisać to... to... to... to pewnie nie zdążyłabym pojechać do tych wszystkich innych miejsc, które też czekają na swoje posty. Na szczęście moja nowa Marokańska szkoła mnie nie przeciąża, więc gdy już zaczynam mieć dosyć czytania książek i grzania buzi w ogrodzie to mogę z całą uwagą poddawać się wpuszczaniu kolejnych grafomańskich tworów w internety. Nie dziękujcie.

Saloniki były ostatnim, trzecim, przystankiem podczas tygodniowej wycieczki do tego kraju pachnących drzew pomarańczowych. Pierwszej całkowicie samodzielnie zorganizowanej, w mojej głowie wręcz pionierskiej. Po kilku dniach życia w przekonaniu, że wszystko co może nie wyjść nie wyjdzie w Salonikach miałam w planach totalnie się zrelaksować (gdy już się okazało, że nasza gospodyni z couchsurfingu istnieje, that is).

Spacerowałam wręcz bez celu z osobą bardzo mi drogą, kawkowałam z dawnym znajomym z Węgier (twierdzącym uparcie, że jedyną różnicą pomiędzy socjalistycznymi budynkami mieszkalnymi z Europy Środkowo-Wschodniej a tymi w Salonikach jest obecność balkonów w tych greckich), poszłam nawet na Salonikową Imprezę Stulecia. I oh jeju, w tych Salonikach tak bardzo nie ma jakiś niesamowitych atrakcji (według tego dawnego znajomego z Grecjowęgier, oczywiście), turystów też ograniczenie wiosną (co mocno odzwierciedlał fakt niedziałania informacji turystycznej w weekendy), ale tak się tam dobrze siedzi nad wodą i kupuje kapelusze w wisienki, że na liście miejsc początkowych wypadów na okoliczne półwyspy zajmuje dosyć wysoką pozycję.


O, i standardowe lewactwo, moje najulubieńsze <3

"Heteryctwo musi zostać zniszczone."