sobota, 26 września 2015

"What matters most is how well you walk throught the fire."- Charles Bukowski

Pierwszy tydzień pracy minął... bez szału.

Spodziewałam się ratowania świata, ciężkiej, intensywnej, satysfakcjonującej roboty, a tu takie zaskoczenie.
Zostałam mistrzem wymyślania systemów segregacji ciuchów, bo od nicnierobienia można dostać kręćka, więc nawet rozdzielanie białego od białego wydaje się dobrym zajęciem. I zjadanie piętek od chleba, gdy już zużyje się całe masło, a kucharek jest nawet więcej niż sześć, więc połowa siedzi i zastanawia się, co by tu robić. I praca w domu spokojnej starości, która nie ma sensu, bo nie mówisz w języku w którym mówią wszyscy, więc wszyscy siedzą i Ci się uważnie przyglądają, zajmując się tym co zwykle, czyli niczym. A później standardowo rozlewasz zupę i pół dnia wycinasz etykietki na torebki z lawendą i siedem godzin zastanawiasz się, czy jeżeli zwiniesz się pod stołem na drzemkę to ktokolwiek się zorientuje. I stwierdzasz, że tak, bo masz wrażenie, że jesteś jak upierdliwa mucha, która bzyczy koło ucha i nie za bardzo wiadomo co z nią zrobić. Albo jak czterolatka, której trzeba dać coś do robienia, a przy okazji mówić do niej baaaardzooooo woooooolnooooooo, a ona i tak nie kuma, eh, niemądra jakaś, i jak gdzieś ma iść, to trzeba ją zaprowadzić za rękę, bo się zgubi, a później pokazywać przedmioty i woooolnoooo powtarzać jak się nazywają, a gdy powtórzy to nagrodzić oklaskami, jaaaj, pierwsze słowo naszej nowej pieszczoszki, ale po co ona w sumie tu jest?
I zajęcia z węgierskiego, daleko gdzieś, zabiję się na tym rowerze, przysięgam. Kupiłam kask, jestem chyba jedyną osobą w całym mieście, która go używa, ale pewnie też gubię się dużo więcej niż przeciętny mieszkaniec. Ostatnio stosuję system "to gdzieś tam, będę krążyć, aż nie znajdę". I zazwyczaj znajduję.
Albo idiotycznie rozpisane godziny, siedzimy w świetlicy od 11 do 17, umieramy z nudów, wątpimy w sens bycia tu, gdzie jesteśmy, w cośmy się wpakowali? Dzieciaki przychodzą o 17, a my zawijamy manatki i idziemy do domu, tudzież na siłownię, bo z wewnętrznej frustracji aż pojawiła się siłownia, bo jak się nie zmęczę, to rzucę się na ziemię i zacznę walić pięściami i krzyczeć.

Aż gdy mój mentor zapytał, jak tam było, to przyznałam, że nudno okropnie. A on się zdziwił śmiertelnie, że alejakto mamy takie godziny? To będzie trzeba je zmienić, w takim razie, zrobi się.
A co bym chciała robić w tę środę, w którą miałam sobie coś wybrać?
I gdy wybrałam tę opcję, która wydawała się najciekawsza- street work- okazało się, że moja szefowa nie chce, żebym ją robiła. Bo powodu brak. Usatysfakcjonowałabym się "bo nie znasz języka", "bo to niebezpieczne", "bo jeszcze nie wiemy, na co Cię stać". Więc wykazuję inicjatywę, a przynajmniej się staram, i wymyślam, co by tu robić, żeby coś robić. Może nawet nie COŚ, tylko takie malutkie coś. Bo jeżeli mogę robić NIC, to już wolę chociażby coś, mimo, że początkowo nie rozważałam możliwości robienia tego.
Uh.

Ale pierwsze koty za płoty. Już jutro będę robić duże COŚ i w środę później też, dostanę swoją dawkę adrenaliny i udowodnię sobie, że jestem ludzka i potrzebna, a może nawet i wartościowa. I może będzie tylko lepiej i lepiej? W końcu wszyscy inni też twierdzą, że się nudzą w pracy. Chociaż to chyba co innego nudzić się w 2 milionowym Budapeszcie, a co innego w 100 tysięcznym Kecskemet. Jak płakać to w porshe, a nie na rowerze, nie?

Hej, ale co to ma być. Tyle negatywizmu wysyłam w przestrzeń internetu, nie może tak być!
Z dobrych rzeczy, to w środy wieczorami jest English Chat Club i byłam i Eszter zaprowadziła mnie na górę na wystawę o wolontariuszach i przetłumaczyła każdą planszę, i bawiłam się naprawdę dobrze, i wygraliśmy w grę i wróciłam czująca się bardzo szczęśliwie do mojego mieszkania, które lubię i które sprawia, że czuję się dorosło i odpowiedzialnie, bo jak nie kupię to nie zjem, i sama piorę, i sama wieszam, i sama sprzątam, i mam super fotel, który uwielbiam. Życie niemalże jak w Madrycie, tylko pada więcej.

poniedziałek, 21 września 2015

"Mondays aren't so bad. It's your job that sucks."

PIERWSZY DZIEŃ PRACY!
Czego się nie robi w pierwszym dniu pracy? Nie spóźnia się. Sprawia się dobre wrażenie i próbuje pokazać z jak najlepszej strony.
Ubranko wybrałam, plecaczek zapakowałam, trasę ustaliłam, rower sam się umył, bo dzień wcześniej padało. Budzik nastawiony.
I jakoś tak wyszło, że otworzyłam oczy o 7:44, podczas gdy w pracy powinnam być o 8.
Jestem tornadem. Spóźniłam się tylko trzy minuty. Kto jest zwycięzcą!?!?

Razem z Felixem tego dnia pracowaliśmy w tym samym miejscu, w dziennym centrum dla bezdomnych. On od rana w kuchni, ja zostałam wydelegowana do pomocy w miejscu dystrybucji ubrań. W ciągu pierwszych dwudziestu minut odbyta została ze mną rozmowa na temat uchodźców na Węgrzech. Dodam, że moim rozmówcą był mężczyzna korzystający z usług centrum, z którym nie mamy żadnego wspólnego języka. Pan miał dużo frustracji związanej z wyznaniem uchodźców i generalnie uważał, że z nimi są same problemy. No bo on "Jeżosz Krisztosz", a oni to takie niewiadomoco. Dużo wysiłku kosztowało mnie niewdawanie się w dyskusję. Zabawnie by to wyglądało. Wieka kłótnia na na mocno kontrowersyjny temat z bezdomnym z którym umiem się porozumieć jedynie na bardzo podstawowym poziomie. Way to go :)

Po półtorej godziny odbyło się spotkanie całej kadry, w którym wzięliśmy udział. Poziom zrozumienia 1/10, bo wiem, kiedy kończą się poszczególne słowa. Postępy, postępy.

Po spotkaniu Felix zszedł do mojego podziemia i razem staraliśmy się być przydatni. Ostatnio oboje egzystujemy z miszmaszem językowym w głowach. Staramy się używać jak najwięcej węgierskich słówek, między sobą korzystamy z angielskiego, spora część personelu mówi do Felixa po niemiecku, ja z braku innego wyjścia mruczę w tym języku do mojej współlokatorki (co wyjaśnia, czemu prawie ze sobą nie rozmawiamy). Do tego ciągle piszę i internetuję po polsku. I dzisiaj to wyszło, w superuroczy sposób. Ponieważ po ubrania można przychodzić tylko do 12, chwilę przed zamknięciem zaczęliśmy troszkę ogarniać- mi przypadło zamiatanie. Więc zamiatam i zamiatam, a jedna z "cioć" w centrum poprosiła mnie o coś po węgiersku. Ponieważ oboje z Felixem spojrzeliśmy na nią bez cienia zrozumienia, powtórzyła: "lépcsők". Trzy sekundy patrzyliśmy na nią jak na kosmitkę, po czym Felix wypalił: "Treppe!", a ja, w dokładnie tym samym samym momencie, głośne, dumne, polskie: "SCHODY!". I wszyscy wiedzieli o co chodzi :)

Po południu mieliśmy tzw. kitchen service- nakładaliśmy posiłki i pomagaliśmy przy ich wydawaniu. I oboje zasługujemy na bardzo pozytywną ocenę z komunikacji pantomimiczno-węgiersko-międzyludzkiej. Dużo uśmiechów, dużo gotowości, dajemy radę! I zostaliśmy nakarmieni! Zupą i zupą!
Węgrzy to w ogóle chyba lubią zupę. Niedaleko centrum (w Kecskemet wszystko jest niedaleko, gdyby być szczerym) jest bar zupny, mają nawet osobną kategorię ZUP, bardziej gęstą niż zupa-krem, tzw. főzelék, który je się jako drugie danie. Omnomnom.

I byłam na poczcie i sobie poradziłam! Po węgiersku (i w języku ciała)! Z szalonym systemem numerowania petentów! Yay!

A weekend? W weekend mnie karmiono. I to bardzo.
W sobotę (19.09) z rana było mi niedobrze, ale gdy pojechaliśmy na lunch do Incike néni obowiązkowego przed posiłkowego szota z palinki nie sposób było odmówić. I zupki. I drugiego dania. I drugiego drugiego dania. I deseru. Jeden z synów naszej gospodyni mieszkał z żoną przez 9 lat w Szkocji, a wszyscy coś niecoś kumali po angielsku, więc byliśmy w stanie brać udział w dyskusji. Czułam się bardzo zaopiekowana, niemalże jak w domu- po obiedzie zostaliśmy na kawie, a senior rodu zrobił sobie drzemkę na kanapie. Najlepiej!
Bezpośrednio potem zostaliśmy oprowadzeni po miasteczku. Gdy mówiono nam, że wrześniowe soboty są dniami ślubów, nie oczekiwaliśmy aż takiej nawałnicy. Centrum Kecskemet usiane jest kościołami wszelkich możliwych wyznań. Jedna para bierze ślub, a przed kościołem obok inna panna młoda rzuca bukietem.
Jest tam również ratusz, różowiutki, z zabytkową kaplicą w środku, do której można wejść tylko podczas ślubów. I zgadnijcie co zrobiliśmy- ustawiliśmy się w rządku gości i weszliśmy za nimi, w naszych dżinsach i trampkach. Para młoda czekająca na szczycie witająca gości posłała nam zdziwione spojrzenia, ale grzecznie ustawiliśmy się z boku i dopiero gdy wszyscy byli już w środku nasz przewodnik wręcz KAZAŁ nam zajrzeć i zobaczyć wnętrze. A gość odpowiedzialny za zamknięcie drzwi w odpowiednim momencie grzecznie czekał aż się napatrzymy. #weddingcrashers.

Tego dnia kończył się happening, na którym byłam dzień wcześniej. Wybrałam się tam znowu, głównie dlatego, że wcześniej nie udało mi się wpaść na Domi- główny mózg akcji i najwyraźniej grubą węgierską rybę (przemawiała na Budapesztańskiej Paradzie Równości i z tego co mi Eszter naopowiadała, jest twarzą ruchu w kraju) z którą kontaktowałam się wcześniej przez internet. Tym razem nie tylko znalazła dla mnie chwilę, ale też udało mi się zagrać w grę mającą na celu pokazanie różnego rodzaju przywilejów różnych grup (chwała Eszter za tłumaczenie!).
Patrzcie na mój roweeer <3

W niedzielę (20.09) mieliśmy planowo wsiąść w autobus i pojechać do najodleglejszej części Kecskemet, która została do niego przyłączona TYLKO I WYŁĄCZNIE po to, aby mogło być wyżej w rankingach populacji i terenu (warto było, według wikipedii mieszkam w DUŻYM MIEŚCIE). Jednak Incike jest tak uroczą osobą, że zadzwoniła do mnie rano i bardzo złym angielskim powiedziała, że nas zawiezie. I zawiozła. Pogadała chwilkę z Iloną i wróciła do siebie, a my znowu zostaliśmy przekarmieni, a porcje na dwa kolejne posiłki zapakowano nam w pojemniki. I jak tu nie kochać starszych ludzi? :)
Popołudniu siedzieliśmy z Felixem u mnie w moim najwygodniejszym fotelu na świecie (znaczy, Felix siedział w najwygodniejszym fotelu na świecie) i piliśmy kranówę, bo mogliśmy, narzekając na jego sytuację mieszkaniową, nasze duże miasto i zastanawiając się, co nas czeka w pracy. A czekały nas dobre rzeczy!

Oraz: moje reklamy na youtube zaczęły być po węgiersku. Coś ich zawiodło śledzenie mojej przeglądarki, a dobrze Wam tak, kapitaliści!

sobota, 19 września 2015

"When the flower doesn't bloom you fix the environment in which it grows, not the flower."

Szkolenie się rozkręcało. W czwartek (10.09), trzeciego dnia szkolenia zwiedzaliśmy Budapeszt. Spodziewając się niesamowicie pięknych widoków (w końcu miasto określa się rzekomo "Paryżem Wschodu"), trochę się zawiodłam. Większości budynków przydałaby się renowacja, są pełne niezrealizowanego potencjału. I jakoś tak... szaro. Gdzie są wesołe, kolorowe kamieniczki? Nawet nie takie z Poznańskiej starówki, bo te przechodzą najśmielsze oczekiwania, ale chociażby takie Gdańskie? Budapeszt utrzymany jest w konwencji szaro-biało-brązowo-zielonkawej, nie jestem pewna, czy mi to pasuje. Zdecydowanie pasuje mi jednak perspektywa powrotu do Budapesztu i zapadnięcia się w jego muzea i galerie. Tak, to nigdy nie jest zły pomysł! :)

W piątek (11.09), czwartego dnia szkolenia, zaczęliśmy cykl seminariów o grupach, z którymi będziemy pracować w tym roku. W budynku Hungarian Charity of the Order of Malta (lub MMSz) oprócz biur i całej masy bliżej niezidentyfikowanych pokojów znajduje się również noclegownia dla bezdomnych, której lider przyszedł, by opowiedzieć nam o sposobie pracy z bezdomnymi na Węgrzech. Pracownik socjalny z przekłutą wargą i włosami do pasa? Czemu nie?
Omówił z nami podstawowe podstawy, na przykład kogo nazywamy "bezdomnym". Bo bezdomny to nie tylko ten, kto śpi na dworcu i czuć go z daleka. Właściwie, tacy ludzie to tylko około 5% całej grupy bezdomnych, inni nie wpisują się tak łatwo w społeczną definicję bezdomności i mijając ich na ulicy nie jest w stanie odróżnić się ich od ludzi z domami. Czy wiedzieliście, że osoby żyjące w "niepewnych domach", również podpadają pod kategorię "bezdomnych"? Czyli ludzie nadal mieszkający w willach, ale obłożeni nakazem eksmisji. Albo Ci, którzy doświadczają przemocy domowej. Albo ludzie, którzy żyją w szpitalach lub hospicjach. Również więźniowie często po wyjściu na wolność nie mają się gdzie podziać, więc technicznie rzecz biorąc będąc w więzieniu i mając dach nad głową, michę i łóżko już są bezdomni, dlatego też praca z nimi jest niezmiernie ważna.
Rozmawialiśmy również o systemach pomocowych i rodzajach ośrodków. Zostały one uproszczone i przedstawione zasadzie schodów.
  1. Na samym dole znajduje się street social work. Pracownicy wychodzą na ulicę pracując z tą najbardziej widoczną grupą bezdomnych, starając się zorientować jakie są potrzeby tych ludzi, dostarczyć rzeczy niezbędne do przeżycia i przekonać do przejścia stopień wyżej. Jest to jedno z najmniej wdzięcznych zadań, ponieważ ludzie na ulicy najczęściej chcą tak zostać z najróżniastych przyczyn.
  2. Day Time Shelter- miejsce, gdzie ludzie bezdomni i ubodzy przychodzą by zjeść, odgrzać jedzenie, skonsultować się z pracownikiem socjalnym, wyprać rzeczy oraz przejrzeć ogłoszenia dotyczące pracy. Często obywają się tam również różnego rodzaju zajęcia- klub filmowy, zajęcia artystyczne etc.
  3. Night Shelter- zgodnie z prawem musi być tam łóżko i łazienka, jednak często kombinuje się, by zdobyć jak najwięcej funduszy i możliwie zapewnić jakieś jedzenie, aneks kuchenny, może dodatkowego pracownika socjalnego, który zajmuje się pomocą jednostkom. 
  4. Temporary Shelter- tymczasowe schronienie, często jest lista i konkretne zasady dotyczące przyjmowania pensjonariuszy (np.można się nie pojawić tylko przez dwie noce z rzędu), którzy mają tam przypisane łóżko. Ciekawe jest to, że aby móc w nim mieszkać trzeba uiszczać niewielką opłatę (ok. 10.000HUF, czyli ok. 150złotych), które są odkładane jako "oszczędności" i w wypadku, gdy pensjonariusz się wyprowadza są one mu wypłacane, by mógł np. opłacić kaucję za mieszkanie.
    W tym momencie kończy się typowy system pomocy bezdomnym, a kolejne dwa schodki dotyczą już raczej jednostek, które z bezdomności wyszły.
  5. Working shelter- schronisko dla pracujących, za które muszą płacić niewielkie sumy (ok.500zł/miesiąc). Nie ma w nim już pracownika socjalnego do pomocy.
  6. Social Housing- gość, z którym rozmawialiśmy przyznał, że to powinien być najważniejszy poziom wychodzenia z bezdomności. Jednak, jak mówił, jest to największy błąd węgierskiej polityki, ponieważ nie powstał system dociekania, czy ludzie mieszkający w tych miejscach naprawdę powinni tam mieszkać. Czyli często zdarza się, że gdy rodzina otrzymuje mieszkanie socjalne przepisuje je później na swoje dzieci, które mogą mieć już dobrą pracę i być w stanie się samemu utrzymać w "normalnym" miejscu. Mieszkań więc ciągle brakuje, a sytuacja zdaje się nie mieć rozwiązania.
Po pracowniku-z-kolczykiem przyszedł czas na dużo bardziej oficjalnie wyglądającego mężczyznę opowiadającego o ochronie rodziny i dzieci przed bezdomnością. Według prawa Unijnego dzieci nie mogą być bezdomne, jednak w sytuacjach krytycznej biedy i tak robi się wszystko, by rodzina została razem.
Levente, koordynator wolontariatu, przez większość czasu zajmował się tłumaczeniami.
Wieczorem Taz z Wielkiej Brytanii wspomniała, że chciałaby wybrać się na dworzec Keleti zobaczyć, czy może się tam do czegoś przydać. Skończyło się na tym, że poszliśmy całą wielką grupą, w ciemno, bez planu. Bo a nuż potrzebują do czegoś bandy obcokrajowców?
I potrzebowali- pomagaliśmy w szukaniu ubrań, dźwigaliśmy zapasy, ustawialiśmy, przesuwaliśmy, organizowaliśmy. Byle więcej takich piątkowych wieczorów!

W sobotę (12.09) można było nam odpuścić wszystko, tylko nie węgierski! Więc pół dnia stukaliśmy odmianę czasowników, drugą połowę sjestowaliśmy. A wieczór, ponownie, przeciwstawialiśmy się statusowi quo i z szerokimi uśmiechami byliśmy przydatnymi małymi robaczkami na Keleti. I chcę wierzyć, że byliśmy.

Jakaś część mnie miała nadzieję, że niedziela (13.09) będzie zimna i szara i padająca i nie pójdziemy na kajaki. Ale nie była. Była bardzo ciepła i bardzo słoneczna. Ruszyliśmy więc ichniejszą SKMką do Szentendre, urokliwego miasteczka znanego z folkowych festiwali.
Do miasteczka weszliśmy około jedenastej. Pierwszym, co się rzuciło w oczy był fakt, że wszyscy pili piwo. Przy stolikach w restauracjach, przy stoiskach z jedzeniem, na ławkach. Piwo lało się strumieniami.
Zaczepili nas również wyznawcy Hare Kryszny, których próbowaliśmy zbyć mówiąc, że nie rozumiemy, jednak się nie dali- obaj mówili bardzo dobrze po angielsku, niemalże bez akcentu. Zaproponowali nam po książce, pochwalili moją torbę z Karmą i odczepili się od razu, gdy podziękowaliśmy.
Dotarliśmy do ośrodka rodziny jednej z koordynatorek i napchaliśmy brzuszki pizzą, bo co lunch to lunch!
Nasi przewodnicy na wodzie nie dotarli na czas (co chyba jest standardem), więc jakoś się tak położyliśmy na słoneczku i BUM, dwie godziny drzemki!
Węgrzy lubią sobie pospędzać czas, powolutku, bez stresu, a później strasznie się spieszą, bo są spóźnieni. Przed wypłynięciem, lecz po drzemce zostaliśmy oficjalnie przywitani "po węgiersku", czyli (portugalskim) winem. Water safety, huh. Trochę nie dali nam wyboru :)
W Poniedziałek (14.09) mieliśmy zajęcia z kultury Węgier, a wieczorem wybraliśmy się na opustoszały Keleti. Od następnego dnia granica Węgierska miała zostać zamknięta, jednak zrobiono to szybciej, zostawiając wszystkie organizacje pomocowe gotowe na przyjęcie ludzi, którzy nie przyjechali.

Wtorek zaczął się wykładem o Romach na Węgrzech- wiedzieliście, że węgierscy Romowie są wyjątkowi pod tym względem, że wszyscy mówią po Węgiersku i znajomość Romi w tych okolicach jest bliska zeru? Fascynujące!
Tego dnia na lunch podano nam jeden ze specjałów kuchni regionalnej- zupę śliwkową z cynamonem o przepięknie różowym kolorze. W moje gusta się nie wpasowała, ale żeby coś znielubić trzeba to spróbować trzy razy, prawda? :)
Właśnie we wtorek uznałam również, że Budapeszt to jednak jest ładny. Spotkałam się wieczorem z moimi znajomymi z liceum, którzy zupełnie przypadkiem byli w tym samym miejscu i oglądałam z dołu podświetlony parlament i tych wszystkich zakochanych i zaprzyjaźnionych na ławeczkach naokoło, siedzących z winem nad Dunajem i uznałam, że nocami to mogłabym nawet mieszkać w tym mieście :)

W środę (16.09) mieliśmy zaplanowane zajęcia z pracy z niepełnosprawnymi, a po południu odwiedziliśmy dom opieki, mieszczący się w tym samym budynku. Moją uwagę zwróciły tabliczki przy pokojach, na których figurowały jedynie męskie imiona, a żeńskie znajdowały się w nawiasach. Najwyraźniej Węgrzy poszli o krok dalej niż Polacy w kwestii przynależności żony do męża. Jeżeli wyszłabym za jakiegoś Adama Nowaka, byłabym określana jako Adam Nowakowa (Maria), przy czym moje własne imię jest istotne tylko jeżeli opiekunka chce nawiązać ze mną dobry kontakt (wtedy dodałaby prawdopodobnie też "néni", "ciociu"). Aż się zdenerwowałam. Całe to przyjmowanie nazwiska męża jest symbolem zmiany właściciela- gdy w USA panowało niewolnictwo, niewolnicy przyjmowali nazwisko swojego pana (stąd też tylu czarnoskórych Waszyngtonów, ponieważ prezydent jako jedna z najbogatszych osób mogła sobie pozwolić na największą liczbę niewolników), później córki początkowo należały do ojców (Stankiewiczówna), później w dniu ślubu zmieniały właściciela na męża (Nowakowa). Na Węgrzech, podobnie jak w USA, zatracały również imię (Mrs. Joe Smith). Nie w moim imieniu, pfff.

Czwartek (17.09), dzień w którym zostałam adoptowana.
No, może nie naprawdę, chociaż troszkę się tak czułam.
Nasze bagaże zostały odebrane i zawiezione w miejsce. Myśmy mieli doczłapać się komunikacją miejską, zgrzani, spoceni.
Dziewczyny z mojego pokoju- Veronica (Hiszpania), ja, Sara (Hiszpania), Taz (UK)
Aż usiedliśmy na trawie bez butów czekając aż skończy się konferencja naszych koordynatorów i mentorów. W pewnym momencie zostaliśmy poproszeni o wejście do sali i przedstawienie się- ustawiliśmy się z rządku i każdy miał swoją węgierszczyzną powiedzieć jak się nazywa, skąd jest i dokąd jedzie. Wtedy ludzie z widowni podnosili ręce by zaznaczyć, że to z nimi będziemy współpracować przez cały rok.
Następnie wyszliśmy na dwór by zagrać w grę na zaufanie i pokazać mentorom z czym będziemy się borykać przez jeszcze kilka miesięcy- nasz mentor miał zamknąć oczy, a my mieliśmy go prowadzić po okolicy używając tylko naszego ojczystego języka, podczas gdy koordynatorzy biegali i próbowali nam przeszkodzić. Razem z Felixem z Niemiec mamy tego samego mentora, ale on prowadził jedną z kobiet, która pracuje tam, gdzie my będziemy pracować, a która dosyć dobrze mówi po niemiecku (jak z resztą wszyscy tutaj).
Felix, Csongor (mentor) i ja
Tego dnia dostaliśmy tymczasowe plany pracy i staraliśmy się zrobić dobre wrażenie. Węgierskie starsze panie są superurocze i miłe, cały czas mnie dotykają i głaszczą- a to po buzi mówiąc, że jestem ładna, albo po ramieniu, a jak już zupełnie nie umiem się dogadać to wtedy mnie przytulają i w ogóle nie ma problemu. Węgrzy na powitanie i pożegnanie całują się w dwa policzki, czuję się więc wycałowana i wygłaskana :)
Zawieźli nas do Kecskemét, około godzinę drogi z Budapesztu i przedstawili wszystkim, zaczynając od naszej przełożonej (Eva néni) , poprzez panie w księgowości, kończąc na wszystkich innych néni w kuchni. Gdy zaraz po "odbiorze" zapytali mnie co lubię jeść, od razu zaznaczyłam, że jestem wegetarianką. Zaszokowało ich to tak głęboko, że gdziekolwiek nie wchodziliśmy zaraz po informacji "to wolontariusze" wskazywano na mnie i mówiono "WEGETARIANKA". Po czym wszystkie néni łapały się za głowy i jezusowały, że aleeee jaaaak tooooo, o nie, o nie. Normalnie jakbym była śmiertelnie chora.

Próbowały nas też nakarmić. Ponieważ niecałe dwie godziny wcześniej zjadłam pizzy do oporu ładnie podziękowałam (co nie spotkało się ze zrozumieniem), a Felix uznał, że w sumie może troszkę zje. Usiedliśmy przy stole, po czym przede mną też została postawiona gigantyczna porcja ryżu z kurczakiem. I znowu jedna néni drugiej néni mówi, że to "PRZECIEŻ WEGETARIANKA". A ta pierwsza, że ojezusiemario, ale JAK TO! To może chociaż trochę ryżu? Nie? Hmmm...
Śliweczki nie można odmówić, więc siedziałam i jadłam śliweczki.

Zostałam zawieziona do mojego mieszkania, w którym zaczęłam się rozpakowywać. Mój pokój jest przestronny, ładnie urządzony i myślę, że dobrze się tu odnajdę. Poznałam również moją współlokatorkę- Mariettę, Węgierkę, która nie mówi po angielsku. Całe życie myślałam, że nie znam niemieckiego. Ale jak trzeba, to znam wystarczająco. :)
Przeszłam się również do osiedlowego sklepu! Rozglądam się, rozglądam, wybieram te dorosłe proszki do prania i rozważam fakt, że nie mam pojęcia ile ja sama jem, bo w domu rodzinnym jedzenie jest i zawsze jest zjadane, więc ile jedzenia potrzebuje jeden człowiek? I tak się kręcę, obca twarz, nieznajoma, więc kolejna néni (kraj starych ludzi?) podchodzi i pyta ładnie, czy mi w czymś pomóc (albo tak mi się wydaje, bo nic nie zrozumiałam). Odparłam więc, z uśmiechem za biliony forintów, że "Nem ertem. Nem beszélek magyarul." (Nie rozumiem, nie mówię po węgiersku). Więc wtedy kazała mi za sobą iść i oprowadziła mnie po tym niewielkim sklepie pokazując, gdzie stoi mleko, a gdzie jest lodówka, a gdzie warzywa. Następnie odegrałam pantomimę próbując zapytać, czy mają płatki do mleka (aktorstwo 10/10) i używając jednego z nielicznych węgierskich słów, które pamiętam. "RANO". I co? Kupiłam. Jestem bossem.

Piątek (18.09) miał być pierwszym dniem pracy, ale nie do końca. Mentor odebrał mnie koło południa przykazując bym patrzyła na drogę i próbowała ją zapamiętać, po czym wykonał trylion randomowych skrętów. Po trzecim nawet nie próbowałam, wiedząc, że w portfelu mam zapisane jak grzecznie poprosić w sklepie o mapę. Ale nie musiałam! Bo gdy tylko dojechałam, dostałam swoją własną na zawsze, ufff. Oni tu wiedzą, z czym wolontariuszy się je :)
Zrobiliśmy my zdjęcia, wyrobiliśmy bilet miesięczny (chociaż komunikacja miejska w Kecskemét rządzi się jakimiś dziwnymi prawami i nie wiem, czy z niej skorzystam choć raz) i wróciliśmy na Hoffman János utca, tam, gdzie mieści się biuro naszego mentora i jadłodajnia dla bezdomnych i ubogich. I znowu nas nakarmiono, wielką porcją makaronu (ble, WEGETARIAŃSKIEGO).  I ogórkiem. I serową bułeczką. I jabłuszkiem. A może jeszcze jedno? Jabłuszko i bułeczka zostały zabrane "na później" :)
Czułam się strasznie nieprzydatna. Bo ja tu przyjeżdżam pomagać, a oni mi nawet nie pozwalają odnieść swoich naczyń do kuchni, ani nic mi nie pozwalają zrobić. Tylko jedna z kuchennych néni, która po piętnastu latach przyuczania zagranicznych wolontariuszy dobrze wie co zrobić, żebyśmy zrozumieli po węgiersku, tłumaczyła mi, że ja to jestem za chuda i powinnam więcej jeść. A później pokazywała, gdzie jest woda i gdzie są szklanki. I, że lepiej używać szklanek niż kubeczków, bo wiadomo, wielorazowe. Czuję się, jakbym miała dużo babć  :)

Dostaliśmy z Felixem po rowerze i po szybkim przeglądzie pojechaliśmy za naszą szprechającą po niemiecku opiekunką do świetlicy dla romskich dzieci. Opiekunka wyczyniała cuda na rowerze, jechała nie po tej stronie ulicy co trzeba, zatrzymywała się po środku, nie odwracała się, żeby zobaczyć, czy żyjemy, takie tam. Zwiedziliśmy centrum, pospędzaliśmy czas koniugując czasowniki, gdy Felix na chwilę wyszedł odstawiłam pantomimę tłumacząc, że moja kierownica jest za nisko (nie zostałam zrozumiana, chociaż to chyba nie jest wina mojego aktorstwa, a raczej nastawienia drugiej strony na niezrozumienie).
Tego dnia mieliśmy w planach tylko czas na szybkie przywitanie się z dzieciakami, zanim będziemy musieli uciekać. Spędziliśmy z nimi trochę czasu, jedna z dziewczynek ciągle mówiła "To jest Maria, a to jest Felix" i pokazywała nas, starając się zapamiętać nasze imiona (szczególnie imię Felixa jakoś jej nie wchodziło).
Na Węgrzech "a" wymawia się jak nasze "o", a aby powiedzieć nasze "a" trzeba utworzyć taki znak: "á", jednak nie może on występować na końcu wyrazu. Dzieciaki nazywają mnie więc "Mario". W miasteczku jest nawet "Mária utca", czyli właśnie ulica (tak wymawianej) Marii.
Jedna z dziewczynek była na tyle duża, że załapała, że my zupełnie nie rozumiemy. Mówiła więc powoli i byłam w stanie się generalnie dogadać- wyjaśnić, że będziemy przychodzić raz w tygodniu i że jestem z Polski, i tak, moja rodzina jest nadal w Polsce.
Jeden z chłopców zorientował się, że znamy angielski i koniecznie chciał, żebyśmy mu przetłumaczyli grę w którą gra. Tylko jak mam przetłumaczyć "punkty doświadczenia" na węgierski, którego nie znam? Eh, życie.
W pewnym momencie jeden z chłopców zadał mi dosyć długie pytanie, z którego zrozumiałam tylko "barátnő", czyli "żeńska przyjaciółka" lub "dziewczyna-sympatia". Założyłam, że pyta, czy z Felixem jesteśmy parą, więc krótko (i wykorzystując całe moje językowe zdolności) powiedziałam "NEM". Inny chłopiec podłapał jednak pytanie i zaczął je zadawać Felixowi, który nie miał pojęcia o co mu chodzi. A dzieciak ponieważ miał za dużo energii wstał i zaczął wykonywać dosyć jednoznaczne ruchy biodrami. Felix zaczął zaprzeczać, a chłopiec świetnie się bawił zawstydzając nas oboje. Po zajęciach mruknęłam chciałam przedyskutować naszą pedagogiczną porażkę, mówiąc:
-Hmmm, chyba będziemy musieli się nauczyć wielu słówek na te zajęcia.
-TAK, NA PRZYKŁAD JAK POWIEDZIEĆ "SHUT THE FUCK UP".
Nie do końca o takie słownictwo mi chodziło, ale nie będę polemizować z metodami innych nauczycieli. :)

Tego dnia w centrum miasteczka odbywał się happening "Itt vagyunk!" czyli "Jesteśmu tu!", mający na celu zwiększyć widoczność ludzi LGBTQ w przestrzeni publicznej. Skontaktowałam się z nimi wcześniej w celu zaangażowania się, poznania jakiś ludzi, zabicia nudy.  Cudem trafiłam na odpowiedni plac kierując się wiedzą, że "o, to gdzieś tam". Pogadałam chwilę z Eszter ("sz" to "s", więc czyt. "Ester"), zapytałam ją, czy w Kecskemét jest jakaś społeczność, grupa, cokolwiek, ale zaprzeczyła. Jednak po chwili okazało się, że ona tu mieszka i jest jeszcze jakiś mężczyzna, który się angażuje. Wymieniłam się z nią emailami i numerami telefonów, prawdopodobnie zobaczymy się w środę na English Chat Club. I dostałam magnes!
O, a z ciekawostek: na Węgrzech zamiast LGBT występuje LMBT. Na homoseksualnych mężczyzn mówi się tu "meleg" co oznacza "ciepły".

środa, 9 września 2015

"Za wszystko co było- dziękuję. Na wszystko, co będzie- TAK."

Warszawa! Dwa i pół dnia okresu przejściowego pomiędzy "jestem w domu" a "totalna dzicz i obczyzna".
Powolnie, smacznie, miło, festiwalowo, antropocentrycznie, w doborowym towarzystwie.

Wieczorem zostałam wyściskana i zapakowana do pociągu, przedziału z kuszetkami, by uspokoić bijące serce i zorientować się, że nie takie te kuszetki straszne jak myślałam. I miło kołyszą do snu. I widok na czeskie góry bardzo rano też jest do pozazdroszczenia. Więc koniec końców polecam międzynarodowe pociągi. :)

Do Budapesztu dotarłam z uśmiechem i oczyma dookoła głowy. Gdzie jest mój koordynator? Gdzie są Niemcy, którzy rzekomo jechali tym samym pociągiem? Gdzie Ci uchodźcy?
Levente się znalazł (i tak ochoczo chciał mi pomagać z walizą, że aż mi było głupio), Niemcy się znaleźli (oni mają tendencję do poruszania się w grupie), uchodźców nie było. Ani jednego na całym dworcu Budapest-Keleti. Hej, czy to ten sam dworzec, na który nie kursowały pociągi jeszcze dwa dni wcześniej, właśnie ze względu na ten kryzys? Igen. Jo. To gdzie Ci uchodźcy?
Levente: Pojechali do Austrii.
Maria: Ale WSZYSCY!?!?
Levente: Yes, wszyscy.
Tak więc Budapeszt jest strefą bez uchodźców, niezależnie od tego, co mówi Wam telewizja.

Wszystkich wolontariuszy jest trzynaścioro; nie-niemców piątka. Wygląda na to, że Niemcy są tu jakąś uprzywilejowaną grupą, np. mają osobną koordynatorkę (która ogarnia wszystkie zajęcia, więc przez większość czasu nie-niemcy są zdani na pokątne tłumaczenia i domysły).

Pierwszy dzień treningu zaczął się całą dobę po przyjeździe. Zsofia (czyt. Żofia), czyli koordynatorka odpowiedzialna za wolontariuszy z Niemiec, przyjechała rozdysponować dwutygodniowe bilety na komunikację miejską i zabrać nas do budynku w którym mieści się cały Magyar Máltai Szeretetszolgát (Hungarian Charity of Order of Malta) i który ma niesamowity widok na węgierski parlament. Pierwszy szok przeżyłam wchodząc do metra. W Budapesztańskim metrze nie uświadczysz bramek lub elektronicznych czytników. Przy ruchomych schodach stoi po prostu facet w pracowniczym stroju, a biletem należy mu machnąć przed oczyma. To wyjaśnia, dlaczego największą informacją na bilecie jest właśnie jego data ważności :)

Szkolenie, jak to szkolenie- trochę gier i zabaw, trochę śmiechu, trochę niepewności, trochę ale-o-co-chodzi!?
Po lunchu mieliśmy ponad półtorej godziny przerwy, która miała możliwość zostania wykorzystaną na siedzenie na smartfonach (z którymi chyba będę się musiała przeprosić, bo widocznie odstaję i nie mam z kim gadać), jako, że zachodnioeuropejskie narody nie mają w zwyczaju zadawać nieoczywistych pytań, takich jak: CZY MOGĘ STĄD WYJŚĆ, SKORO MAMY TYLE CZASU?
Całe szczęście, że wschodnioeuropejskie nie mają żadnych problemów z wywalczeniem odpowiedzi, więc następnie narody niemieckie mogą prowadzić wycieczkę aż na drugą stronę Dunaju, pod Parlament.

Po trzech i pół godzinie zajęć z węgierskiego okazało się, że Zsofia wcale nie planuje nas odwieźć pod hostel i oczekuje, że wrócimy sami przesiadając się z metra na tramwaj. Spojrzałam z przerażeniem na hiszpanki. Usłyszałam: "Spoczko, Marija, follow the Germans, follow the Germans. My tak robimy i zawsze świetnie na tym wychodzimy."

Obserwacja dnia: na Węgrzech dorośli ludzie i staruszkowie okazują sobie dużo więcej czułości niż w Polsce. Widziałam ludzi w wieku moich rodziców, którzy siedząc sobie na kolanach czytali mapę. I babcię z dziadkiem, którzy mijając ławkę z dwóch stron nadal trzymali się za ręce. I faceta pod pięćdziesiątkę obejmującego równolatkę w talii. Podoba mi się, me gusta.

Drugiego dnia wiedzieliśmy już mniej więcej co i jak. Że łazienek za mało, że śniadanie za późno, że z hostelu jest ok. 30 minut do miejsca treningu. Mimo to jedynie ja i Taz z UK dałyśmy radę wyszykować się i wyjść wystarczająco wcześnie, by być chwilkę przed czasem. I tę chwilkę wykorzystałyśmy na zjedzenie
Turo Rudi, batonika, którym zachwycał się mój korepetytor pół-Węgier. Jest to kawałek twarogu (przynajmniej w teorii) pokryty czekoladą. Nastawiałam się na niebiańską przyjemność, było OK. Chociaż teraz, gdy od zjedzenia minęło niemalże dwanaście godzin, zjadłabym jeszcze jednego. Może to właśnie ten rodzaj jedzenia? Za pierwszym razem wzrusza się ramionami, za drugim jest się już w jego sidłach? ;>

Na szkoleniu mieliśmy skróconą lekcję historii (głównie skupiającą się na wielkim poczuciu niesprawiedliwości Węgrów, którym zabrano ok. 70% powierzchni po I wojnie światowej i z 6. co do wielkości kraju Europejskiego spadli nisko, niżej, niziutko) i kolejny lunch, podczas którego jakoś tak wynikł temat jedzenia tradycyjnego dla każdego kraju. Belg pochwalił się, że zna polskie jedzenie. I piękną polszczyzną wyartykułował: ZAPIEKANKA.
Gdy Felix z Niemiec zapytał, co to w sumie jest ta ZAPIEKANKA, nie do końca umiałam mu wytłumaczyć. Koncept niby prosty, ale czy na pewno?
(Pierogi też znali, worry not!)

Tego dnia mieliśmy również pierwsze prawdziwe, wolontariackie zadanie. Sortowaliśmy ubrania, kosmetyki i jedzenie, ponieważ organizacje charytatywne ze względu na ilość pojawiających się w mediach uchodźców są zasypywane rzeczami.
W tym momencie, padając na ryjek, chcę powiedzieć tylko jedną rzecz: JEŻELI KTOŚ MA CZELNOŚĆ ODDAĆ NA CELE CHARYTATYWNE JAKIEŚ PASKUDNE SOSY, KTÓRYCH PRZYDATNOŚĆ SKOŃCZYŁA SIĘ W 2003 ROKU NIECH LEPIEJ PRZEMYŚLI SWOJE ŻYCIE I NIE MARNUJE MOJEGO CZASU.
Dziękuję.


Obserwacja dnia: Chyba jednak nie lubię przebywać w dużych grupach ludzi. Co więcej, wcale nie muszę tego robić, jeżeli nie sprawia mi to frajdy. Jestem w momencie moje życie, w którym nikt nie każe mi już chodzić trójkami po mieście, w którym mogę sobie pozwolić na podejmowanie własnych decyzji na temat tego co, gdzie i z kim robię. Fajna myśl. Jeżeli nie chcę, to nie muszę. Czaaaad.
Nasza ekipa