wtorek, 10 października 2017

Ukraina: Kijów

Przebywanie za długo w spokojnym miejscu, szczególnie jeżeli mam tam rzekomo wykonywać wymagającą bezruchu pracę naukową, sprawia, że zaczynają mi chodzić po głowie najróżniejsze myśli, począwszy od zwyczajów żywieniowych dziobaków aż po "GDZIE POJADĘ ZA WYPŁATĘ!?"

Wszędzie pojadę, bo rozciągnięcie budżetu w funtach jest jakieś takie łatwiejsze niż rozciągnięcie go w złotówkach!

A to "wszędzie" zaczęło się dla mnie tuż za naszą wschodnią granicą. Z bezpiecznej przestrzeni zabiurkowej wyobrażałam sobie siebie w roli podróżniczki-blogerki, która odważnie jeździ w nowe miejsca totalnie sama. No, ale ja nie jestem aż tak odważna, a mój lęk był podgrzewany okropną ilością stereotypów i krzywdzących założeń.

I z tego strachu przystałam na ofertę jednego kawalera, takiego co miał dwa metry i brodę, żeby jechać razem. Kapuścińkiego po angielsku mu z wdzięczności kupiłam nawet, niech się dowiaduje o klasyce polskiego reportażu. Kapuściński nie został ruszony, za to mnie się ruszyło w głowie, że  na Ukrainie i bezpiecznie i dobrodusznie i zamiast mnie porwać to mnie tambylcy na spotkanie współpodróżnika doprowadzą, z życzeniem dobrego dnia nawet. 

I tak, wysadzona z metra na odpowiednim przystanku przez obcego człowieka, oto znalazłam się w Kijowie, dużo zieleńszym i dużo mniej szaro-buro-postkomunistycznym niż się spodziewałam.


Pełnym Cerkwi i Klasztorów...


... witraży (ten jest ze stacji kolejki linowej)...


...ogrodów, parków, stoisk z kawą; kawa na Ukrainie jest chyba dobrem narodowym, do kupienia w przenośnej kawiarni na dosłownie każdym rogu, za tanio i bardzo smacznie. Kawą Ukraina stoi. Tydzień rozpusty kawowej się odbył.

W Kijowie na każdym rogu napotykałam barwy państwowe. Leżaki na plaży publicznej, kioski, lampy, psie smycze, co rusz jakiś patriotyczny plakat bądź mural...


...a przy budynkach państwowych powiewała niezmiennie flaga Ukrainy i Unii Europejskiej. I czołgi, wszędzie widziałam czołgi, chociaż to mogło być po części związane z obchodami Dnia Niepodległości Ukrainy i festiwalem, który odbywał się w centrum miasta.


Z Kijowa przemieściliśmy się do Lwowa pociągiem. Ciasno było strasznie, znalezienie swojego miejsca przy obowiązujących trzech różnych numeracjach (oznaczonych trzema kolorami) stanowiło wyzwanie, ktoś leżał na kuszetce mimo, że to pociąg z miejscami siedzącymi, dywan się zawijał pod nogą... w pewnym momencie dołączyła do nas w przedziale komunalne dziecko, które chodziło z bardzo różnymi dorosłymi po przedziałach i wszędzie było traktowane jak swoje (łącznie z wdrapywaniem się na kolana i byciem częstowanym jedzeniem). 

A Lwów... Lwów to osobna historia!

czwartek, 5 października 2017

Polska: Karkonosze

Bycie we własnym domu rodzinnym, to bardziej przyjemność niż odrabianie pańszczyzny. Jednak gdy już się najem pierogów (i pączków i twarożku), odzyskam panowanie nad najwygodniejszym fotelem w salonie, napatrzę na morze i upewnię, że wszyscy moi bliscy dają sobie świetnie beze mnie radę, zaczynam niecierpliwie tupać nóżką. A starając się zachować zdrowy balans pomiędzy "chwaleniem cudzego" a "znaniem swojego", jeden z wakacyjnych wyjazdów wypadało spędzić wpatrując się w ojczyźniane zielenie. 

Gdy już sobie zapakowałam (niemalże nową i tylko delikatnie przybrudzoną Woodstockiem) karimatę w (pożyczony) plecak i zrobiłam sobie tryliard zdjęć (w końcu nie codziennie wygląda się jak prawdziwa podróżniczka) wyruszyłam w

Ale zanim dotarłam w te mistyczne Góry, trzeba było pospacerować po Wrocławiu. Zbudować trochę napięcia. Przecież wyczekane smakuje lepiej.


Góry, oj Góry.
Nie jakieś wysokie, nie. 
Toć trzeba powoli, baby steps,  kółka można mieć treningowe, to góry też. Nie spieszy mi się, mam całe życie na zdobycie wyższych szczytów. Na chwilę obecną zadowoliłam się okolicami Śnieżki i Szrenicy.
A to było tak:

Na samym początku zatrzymaliśmy się (ja i Buła) w Karpaczu, na polu namiotowym, gdzie nikt nie podpisywał jedzenia, osoba w recepcji nawet nie zapytała jak się nazywamy, i generalnie panowała atmosfera pełnego zaufania. Najlepiej na świecie. I do tego nie padało. 

Z Karpacza wypadliśmy na dwie całodniowe wycieczki. Pierwszego dnia zaczęliśmy od Świątyni Wang, przez formacje skalne o wdzięcznych nazwach Słoneczniki i Pielgrzymy, przez Kotły Wielkiego i Małego Stawu, do Schroniska Samotnia i zejściem do Karpacza.


Drugiego dnia, z rozgrzanymi mięśniami i rozbudzonymi apetytami, wyruszyliśmy na Śnieżkę. I oh jeju, jak ta sama czynność poruszania nogami pod górę o różnych porach dnia może wywoływać dwie skrajne emocje. Gdy wyruszaliśmy powietrze było nadal chłodne po nocy, rześkie, niesamowicie przyjemne. Na szlaku byliśmy niemalże sami, otaczała nas cisza i spokój najświętszy.

Schodząc popołudniu na niektórych częściach trasy musieliśmy stać w kolejce lub wymijać się z osobami wchodzącymi. Setkami osób wchodzących. Pod stromą górę z torebkami. W sandałkach. Wnoszących na plecach wózek z niemowlęciem, psiocząc na brak równej kostki. Jazgocząc o piwie.

Niekończący. Się. Strumień. Jazgotu.

Kto rano wstaje, temu... dane jest docenić boskie stworzenie.

Opaczność chciała, że na dzień przenosin z Karpacza do Szklarskiej Poręby wytypowaliśmy jedyny deszczowo-burzowy dzień. Po przyjeździe zdążyliśmy jeszcze zobaczyć Wodospad Kamieńczyka, a gdy wieczorem lunęło siedzieliśmy już pod kocykiem pod dachem, a ja doceniałam brak konieczności ubierania butów żeby pójść do łazienki (chociaż bardziej brakowało mi ciągłego bycia na dworze, niż doceniałam komforty mieszkania w nie-namiocie).

Wejście na Szrenicę (i z niej zejście) było naszą najdłuższą trasą, ale też najciekawszą i najbardziej zróżnicowaną. W pewnym momencie znaleźliśmy się zaraz koło ogromnego kotła polodowcowego, który wyglądał jak wyjęty prosto z repetytorium maturalnego do geografii- kurcze, może gdybym podróżowała więcej PODCZAS przygotowań do matury, te wszystkie typy dolin wydawałyby mi się ciekawsze?


Ostatni dzień przed wyjazdem spędziliśmy odbywając niegórskie spacery, czytając książki w ogrodzie i jedząc lody- jednak wakacje to wakacje i trzeba trochę poleżeć do góry brzuchem. 

Zdecydowanie jednak złapałam górskiego bakcyla i już myślę gdzie i kiedy pojechać na kolejne wycieczki! :)