niedziela, 30 lipca 2017

Grecja: Ateny

Gdzieś pomiędzy wycieraniem okularów, suszeniem skarpetek a bełkotaniem obelg pod adresem deszczowej angielskiej zimy zrodził mi się w głowie pomysł wyjazdu gdzieś, gdzie istnieje chociaż cień szansy na dzień w którym ani razu nie zapada.

I tak kilka miesięcy później lądowałam w Atenach z głęboką intencją wykorzystania jednego, jedynego dnia, który wraz ze współtowarzyszem wyprawy przeznaczyliśmy na to miasto, na zachwycanie się białymi kamieniami i celebrowania ich kolebkowości cywilizacji europejskiej.


Czego nie wzięliśmy pod uwagę to fakt, że kamienie ułożone w najróżniejsze struktury są fascynujące na tyle, na ile fascynujące mogą być kamienie. Krótkotrwale i nie bardzo.

Dużo większy zachwyt niż przewodnikowe sugestie wywołał unoszący się powszechnie zapach kwitnących drzewek pomarańczowych i palmy, które wyglądają jak ananasy. I lewactwo. Wszechobecne lewactwo, pro-uchodźcze plakaty w siedmiu językach, graffiti. Oraz zazieleniające się co rano balkony dzielnicy, w której się zatrzymaliśmy. I falafel za euro. I widok małych, białych domków.


I zdecydowanie warto polecić, tylko chyba następnym razem zamiast oglądać kamienie poszłabym na spacer na plażę mimo, że była wiosna i wcale nie tak ciepło. I może zatrzymałabym się na dłużej, żeby popatrzeć na polską ulicę w Atenach, prowadzącą na dworzec kolejowy. I zjadłabym jeszcze kilka koulouri, obważanków z sezamem. I może przejechałabym się metrem, bo metro niby jest wszędzie takie samo, a jednak zupełnie inne.

A może, a może, a może... zupełnie zdecydowanie nie przedłużyłabym pobytu w Atenach podczas tego wyjazdu, wiedząc ile przede mną zwiedzania i nowych miejsc.