sobota, 5 grudnia 2015

"Sufrażystka" reż. Sarah Gavron

Kulturalny detoks, przechodzę.

Ambitne filmy należy oglądać z należytą uwagą w pachnącym kurzem kinie studyjnym lub pachnącej intelektualizmem świetlicy. Wtedy można się zapaść w fotel, bądź zapomnieć o niewygodzie krzesełka, i w całości skupić się na Przekazie i Artyzmie. Czas zamiera, dwie godziny mijają niezauważalnie. Zostajesz na dyskusji, słuchasz, wypowiadasz się, widzisz (lub nie widzisz) co widzieli inni. W mózgu pojawiają się nowe połączenia neuronowe, wychodzisz mając materiał do przemyśleń. Raczej tych głębokich. I wracasz, raz po raz, bo rozwój intelektualny uzależnia.

A jeżeli przez dłuższy czas nie możesz znaleźć sposobu na stymulację intelektualną zaczynasz popadać w stagnację. Przyzwyczajona do obioru treści raczej wysokich i przebywania w towarzystwie raczej oczytanym, nie za bardzo wiesz, co zrobić sama ze sobą. I nagle nie starcza Ci uwagi na obejrzenie całego filmu z należytym szacunkiem na swoim urządzeniu elektronicznym (bo facebook. Albo bo nagle niezmiernie ważna jest data urodzenia reżysera. Albo cokolwiek, bo google wyprało nam mózgi), więc zamieniasz jeden mądry film na pięć odcinków amerykańskiej papki (niezależnie jak inkluzywnej i feministycznej, nadal papki). A potem kolejne pięć. I kolejne. I napędza Cię tylko myśl, że kiedyś wrócisz do swojego małego świata z małymi kinami, nieamerykańskimi filmami i mądrymi, długimi rozmowani. I odliczasz dni.

Ale nagle okazuje się, że TAK TAK TAK, jeden jedyny Kecskemetański arthałs gra film brytyjski I TO BEZ WSZECHOBECNEGO DUBBINGU, czyli jest szansa, że zrozumiesz!
I nawet masz towarzystwo, z którym pójdziesz. I to do tego to jest CHŁOPAK. CHŁOPAK, taki prawdziwy. I do tego chłopak hetero. Kontemplujesz zadzwonienie do całej rodziny, niech się mama trochę nadziwi, że wytrzasnęłaś kolegę hetero, i to takiego, co ani nie jest rudy, ani nie składał do kupy Marszu Równości. TA-A-DAM! Magia, do czego to też doszło, żebyś chodziła z chłopakami do kin!? Co z tego, że w waszej relacji nie przesunęliście się ponad smalltalk i traktujecie się raczej jak zło konieczne. Jesteście sobie niezbędni do przeżycia, oboje to wiecie. Powariowalibyście bez siebie, spójrzmy prawdzie w oczy.

Więc wyskakujecie na gorącą czekoladę z proszku z dosypką naprawdę podejrzanego cynamonu, kupujecie bilety, usadawiacie się wygodnie i oczekujecie głębokich przeżyć z pogranicza snu i jawy.

I przez pół filmu nie przyjmujesz do wiadomości fali rozczarowania, która zalewa Ci płuca i płucze żołądek.

SUFRAŻYSTKA
reż. Sarah Gavron

Wielka Brytania, 2015, 106 minut
Może należało się tego spodziewać. Filmy z pokaźnym budżetem, z gwiazdorską obsadą (Meryl Streep, H.Bonham Cartner) mają tendencję do spłycania rzeczywistości, manipulowania nią by stała się bardziej zjadliwa dla masowego odbiorcy. By nie trzeba było ruszyć głową.

W "Sufrażystce" obserwujemy Maud Watts, pracującą w pralni żonę i matkę, która zupełnie przypadkowo zaplątuje się w działania polityczne. I w żadnym wypadku nie buduje ruchu od początku- "przychodzi na gotowe", praktycznie na samą końcówkę, gdy wszystkie pokojowe środki zostały wykorzystane i "żołnierki" (jak mówi o nich jedna z postaci) planują zacząć mącić w dużo bardziej widoczny (i nielegalny) sposób. Maud nie do końca rozumie co się dzieje, po co im te głosy, co ją to w ogóle obchodzi. Jako pochodząca z niskiej klasy robotnica nie czyta dużo, nie orientuje się w polityce, przeszła od słuchania ojca do słuchania męża. Szybko przyzwyczaja się do słuchania koleżanek i wykonywania rozkazów. Duch wspólnoty ją unosi, czuje, że robi coś ważnego, mimo, że jest najmniejszym żuczkiem w całej machinie.
Jest odważna. Zmanipulowana, tak, ale zdecydowanie odważna.

Film kończy się urywając wątki pozostałych (często dużo ciekawszych) postaci, pokazując za to niezmierną popularność, którą zdobył ruch po samobójstwie jednej z członkiń. Po samobójstwie, które nie zostaje wytłumaczone, wymieniliśmy z Felixem niepewne spojrzenia i zaczęliśmy się pytać: "Dobra, to po co ona w sumie zabiła się akurat WTEDY? I czemu zrobili z tego taką wielką rzecz? Kim ona w ogóle była?".
Może świadczy to o naszej ignorancji w kwestii Brytyjskiej historii, albo o nieodpowiednim pociągnięciu wątku przez reżyserkę.

Film odebrałam jako wyprasowany, sztuczny i hołubiący przekonaniu, że w momencie uzyskania równych praw politycznych kobiety są w społeczeństwie traktowane jako równe mężczyznom.
Przed napisami końcowymi pojawia się lista krajów z datami, w których kobietom przyznane zostało prawo do głosowania. Podnoszące na duchu, z podniosłą muzyką grającą w tle, w rzeczywistości powinna być czytana z dużą dozą wątpliwości (np. dla Wielkiej Brytanii podany został rok 1918, mimo, że wtedy głosować mogły tylko kobiety, które ukończyły 30 rok życia, które ukończyły uniwersytet, przy równoczesnym wymogu jedynie ukończenia 21 lat dla mężczyzn. Takie same zasady dla obu płci wprowadzono dopiero 10 lat później na mocy tego dokumentu.)

Taka ostatnio jestem zgorzkniała, że nawet piszę recenzję rzeczy, które mi się nie podobają i pluję jadem. Niedobrze, niedobrze.

poniedziałek, 30 listopada 2015

"You are personally responsible for becoming more ethical than the society you grew up in."- Eliezer Yudkowsky

Ostatni dzień listopada. Mój pierwszy dzień pracy po seminarium. Nawet nie było tak zimno, jak się spodziewałam, więc do szkoły dotarłam zgrzana, ale na czas.
I zastałam tam dwoje uczniów, tych z mocną niepełnosprawnością.
Dostałam serwetki, dostałam kamienie i klej, nauczyłam się robić decoupage. Ili w tym coś narysowała, Richi przeglądał teledyski na youtube. A później razem zaczęli oglądać film. A potem drugi. A potem puszczono im siedmiominutową bajkę, która automatycznie przeskakiwała do początku. A później inną. I tak od, powiedzmy, 8:20, do obiadu o 11.
A ja w tym czasie wydecoupagowałam miliard kamieni i skończyłam ten cholerny zimowy pejzaż na gazetkę, który robię od trzech tygodni.

Nie ma wstydu w przyznaniu się do niewiedzy.
Tak więc, głośno i dosadnie: GÓWNO WIEM O PEDAGOGICE SPECJALNEJ.
To jest mój pierwszy (drugi, jeżeli liczymy dziesięciominutowy incydent w USA) kontakt z dziećmi naprawdę silnie upośledzonymi. Jedno z nich nie mówi w ogóle, drugie umie powiedzieć "Apa" i używa tego słowa ciągle, na określenie wszystkiego. Rozumieją, że "wujek" odnosi się do nauczyciela, rozpoznają, że jak wyciągasz rękę to prawdopodobnie chcesz ich gdzieś zaprowadzić. Wiedzą, że jedzenie z lady w stołówce trzeba położyć na tacy. Richi zazwyczaj pamięta o sztućcach. Umieją zasygnalizować, że muszą iść do łazienki albo że chcą inny mazak niż obecnie używany. Jedno z nich jest w stanie rysować "O", a gdy wykropkuje się to w zeszycie, to narysuje nawet N albo T. Najwyżej do góry nogami. Drugie tworzy artystyczne bazgroły tym co jest pod ręką, a następnie od razu zapomina, że je stworzyło.

Wiedzą też nie wstyd się pochwalić. Więc trochę ciszej: Wiem COŚ o nauczaniu przedszkolnym.
Mam włożone do głowy podstawowe zasady pracy z dziećmi.
A nawet gdybym nie miała, to myślę, że dosyć szybko doszłabym do wniosku, że niemalże trzygodzinne seanse nieprzemyślanych youtubowych klipów to nie najlepszy materiał edukacyjny.

Czy uważam, że mądrze wykorzystane cyfrowe środki przekazu mogą urozmaicić zajęcia i nauczyć czegoś dzieciaki? Oczywiście. To jedno z narzędzi, które mogą wykorzystywać rodzice i po które okazjonalnie może sięgnąć również pedagog.

Ale nie mogę się zgodzić z próbą umieszczenia tych mediów jako stałego elementu curriculum w tego typu klasie. Oglądanie telewizji zabija kreatywność, uczy odtwarzania. Męczy mózg. Powoduje zachowania antyspołeczne, drażliwość. W wypadku, gdy dziecko spożywa posiłek oglądając (a taka rzecz zdarzyła się dzisiaj), rozregulowuje to rytm jego organizmu. SZCZEGÓLNIE, gdy mówimy o dzieciach z Syndromem Downa, które mają problemy z kontrolą ilości i częstotliwością jedzenia.

W mojej wolontariackiej klasie komputer jest ciągle włączony. Dzieci mają do niego dostęp. Oglądają sobie zdjęcia, przełączają muzykę, czasami sprawdzają facebooka (TAK! Niemalże wszystkie nastolatki w szkole- te, które umieją czytać- mają facebooka. I chłopaka. I wiszące kolczyki. I chodzą z przyjaciółkami do łazienki na ploteczki). Wprawdzie komputer jest odwrócony monitorem w kierunku sali, więc nie mogą oglądać nic "niedozwolonego", ale ilości czasu spędzonego przed monitorem nikt nie kontroluje. Albo samego wpływu włączonego, dostępnego na wyciągnięcie ręki urządzenia.

Poważnie, wiem, jak mój laptop działa na mnie. Jak lep na muchy. Wyłączam go "już za 10 minut" od dwóch godzin. Marnuję kupę czasu, zamiast zając się czymś pożytecznym. Ale to mój wolny czas i mogę go marnować. A gdy będę musiała coś zrobić, to go wyłączę i to zrobię. Ponieważ, jako osoba zdrowa i świadoma, przez większość czasu umiem kontrolować swój dostęp do "nagrody" czy "przyjemności". Zostałam tego nauczona, i brak ciągłej stymulacji ze strony internetu podczas kilku godzin w szkole zdecydowanie się do tego przyczynił.
A przypominam, że mówimy o dzieciach (po pierwsze) z niepełnosprawnością (po drugie), którym zajmuje dużo więcej czasu i ćwiczeń wypracowanie rozwiązań najprostszych dla nas.


Do tego dzisiaj były skrócone lekcje, więc zaraz po obiedzie ta dwójka została wręcz wystawiona za drzwi, a ja przez kolejne długo tworzyłam dziesięć identycznych św. Mikołajów z kartek technicznych i waty, oraz malowałam trzy obrazki przedstawiające choinkę.
Co ja robię ze swoim życiem?
Nic nie robię.
Lub inaczej: wykonuję zadania ZA niepełnosprawne dzieci w czasie, gdy to one powinny się rozwijać wykonując je.

WHAT THE ACTUAL FUCK.

niedziela, 29 listopada 2015

"Ja (...) właściwie mało wiem o sobie. Zawsze mi się zdaje, że jestem dopiero projektem siebie samej. Brulionem. Dużo różnych głupstw. Bałagan. Nic jeszcze nie jest na czysto." - Małgorzata Musierowicz, "Brulion Bebe B."

On-arrival training!
Seminarium organizowane dla wolontariuszy, którzy przyjechali do danego kraju w ciągu poprzedzających 2-3 miesięcy, mające na celu przybliżyć nam nasze prawa, sposób organizacji programu, zintegrować i dać dużego kopa do działania. 

Zorganizowane było w hotelu w Budapeszcie, do którego musieliśmy dojechać sami. Nieźle mi szło, aż do momentu stanęłam w obliczu konieczności skasowania biletu w tramwaju. Wkładałam bilet do każdego kasownika w wagonie, i żaden nie działał. Zaczęły mi się nad głową zbierać czarne chmury, ale w końcu ktoś mi pomógł- bilet wkłada się do wielkiego otworu, tak, ale później trzeba przesunąć całą konstrukcję by dziurkacz ukryty w środku przedziurawił bilet. Węgry są super!

Miałam wystarczająco dużo szczęścia, by spotkać sporą grupę uczestników od razu gdy wysiadłam z tramwaju. Podczepiłam się pod nich i razem jakoś dotarliśmy, według Polskich standardów spóźnieni, według Węgierskich akurat na czas. Spotkałam po drodze Marcelinę z Polski, która przyjechała z Malty razem ze swoim chłopakiem. Szybko mnie ostrzegła, że Daniel uczy się polskiego i pewnie będzie mnie zamęczał, żebyśmy razem ćwiczyli. W ciągu miesiąca spotkałam dwie osoby uczące się polskiego, czadzior!

Węgrzy mają wielki kompleks utraty 70% terytorium po I wojnie światowej, a utraty Transylwanii (Siedmiogrodu) to już w ogóle nie mogą przeżyć (do tego stopnia, że jej flaga wisi na parlamencie). Węgrzy stanowią niewiele ponad 20% ludności tego regionu, chociaż w niektórych okręgach mniejszość jest większością (Harghita- 84.8%, Covasna- 73.6%).
Podczas treningu miałam przyjemność poznać cztery wolontariuszki, które przyjechały właśnie z Transylwanii. Wszystkie mówią biegle po węgiersku, a z tego co zrozumiałam, rumuńskiego uczą się w szkole jako języka obcego. Na pytania skąd są, zawsze odpowiadały: "z Transylwanii." Na stwierdzenie: "Czyli z Rumunii?" poważniały: "Tak, ale jestem Węgierką. Z Transylwanii."

Niesamowicie ciekawe jest, że nie widząc niemalże nic o tym rejonie, nie mówiąc po węgiersku (więc będąc raczej odporną na Orbanowską propagandę), średnio kojarząc fakty historyczne i spotykając w sumie może pięć osób, które z tego regionu pochodzą (przy czym wszystkie należą do mniejszości węgierskiej) zaczynam mieć pogląd, że Transylwania naprawdę ma więcej wspólnego z Węgrami niż z Rumunią. Nie mam prawa do posiadania opinii w tej kwestii, a jednak przebywanie z określoną grupą ludzi, w konkretnym kraju wpłynęło na mnie wystarczająco, bym zaczęła przyjmować ich poglądy. To trochę niebezpieczne, dobrze, że zdaję sobie z tego sprawę; jeżeli ja, imigrantka, po niecałych trzech miesiącach zaczynam kojarzyć Transylwanię z dawnymi Wielkimi Węgrami, ciężko mi sobie wyobrazić, co czują ludzie, którzy są częścią społeczności przez całe swoje życie, uczą się o tym w szkole i są tym otoczeni. Przemyślenia antopologiczno-socjologiczne, najlepsze co może być.

Trening był mieszanką zabaw rozwijających naszą pracę w grupie, zdolności komunikacyjne oraz zmuszające do przemyślenia naszych celów, motywów, sposobów działania i chęci.
Okazało się również, że nie jestem jedyną wolontariuszką, która się nudzi w pracy. Można by powiedzieć, że mieszczę się w zasadniczej większości. Jedna z organizacji, w miejscowości o połowę mniejszej niż Kecskemet, gości czterdziestu (40!!!) wolontariuszy, którzy nie mają żadnego konkretnego zadania, siedzą w biurze i słyszą, żeby oszczędzali papier, długopisy i ulotki, bo są drogie.
Podczas spotkania z przedstawicielem National Agency, organizacji kontrolującej przestrzeganie zasad oraz jakość programów, mieliśmy możliwość zadania pytań. I okazało się, że organizacje w tej części Europy bardzo często zarabiają na goszczeniu wolontariuszy. Nikt nie wiedział, czy się śmiać czy płakać. W moim przypadku to nie jest drastyczne. Nudzę się, nie rozwijam, ale mam naprawdę fajne mieszkanie, zapewnione lekcje języka, dostałam rower i nawet koszyk na rower. Każda organizacja (w tej części Europy) dostaje 125 Euro na "wsparcie językowe" wolontariusza. Dacie wiarę, że ta organizacja od długopisów i ulotek nie zorganizowała swoim wolontariuszom ani jednej lekcji przez dwa miesiące? 125*40? Miliony złotych na długopisy i ulotki, którym im nawet nie wolno dotykać. I to z samych funduszy na naukę. 

Dwa wieczory mieliśmy wolne; podczas jednego z nich poszliśmy na Zamek Królewski, na spacer i podziwiać widoki. Wiedzieliście, że Katy Perry nakręciła tam jeden ze swoich teledysków?

(na początku widać panoramę miasta, 2:25 statyści wbiegają na Most Łańcuchowy, a finał rozgrywa się za Biblioteką Narodową, na terenie Zamku)
Jednego popołudnia zorganizowana była gra terenowa "Mission Impossible", podczas której musieliśmy przebiec pół Budapesztu, wykonać główne zadania i jak najwięcej pobocznych. Podczas seminarium uczyliśmy się wykorzystywać swoje zasoby i pracować w grupie, więc upewniliśmy się, że każda ekipa ma w swoim składzie osobę mieszkającą w Budapeszcie, oraz osobą mówiącą po węgiersku. Farah, z którą byłam w grupie, była strasznie zdeterminowana żeby pobić na głowę Daniela (Maltańskiego chłopaka Marceliny. Oni wszyscy mieszkają razem w Segedynie), więc motywowała nas do intensywnego wysiłku intelektualnego i fizycznego (biegałyśmy do autobusów, do pomników, wbiegałyśmy pod górę na zamek. *próbuje złapać oddech*). Bawiłyśmy się tak świetnie, że pod koniec nawet Farah uznała, że było tak super, że już nawet nie zależy jej na wygranej. 
(warning: jednym z zadań było wykonywanie grupowego uścisku co 30 minut. Z tego względu poniżej znajduje się NAPRAWDĘ DUŻO zdjęć nieprzedstawiających nic konkretnego). 
Nasza ekipa: (od lewej) Esmeralda (Łotwa), Ja, Farah (Niemcy), Kinda (Transylwania), Mona (Niemcy)

Nasz symbol. Nazwałyśmy się "TeamKinga", czyli "Drużyna Kingi". 
Takie tam, z narodowym symbolem. PAPRYKĄ.
Jedno z zadań wymagało wejścia do budynku Convinius University of Budapest i zrobienia sobie zdjęcia w jednej z sal lekcyjnych. Zadanie wykonałyśmy, ku ogromnemu zdziwieniu studentki siedzącej w środku.
5 minut medytacji na schodach Muzeum Narodowego.
Miało być w środku, ale w środku nie wolno. Prawdziwa Mission Impossible ;)
Wysyłamy list do Mikołaja 
W Bazylice św. Stefana można znaleźć prawą rękę św. Stefana. Dostłowną PRAWĄ RĘKĘ. Taką uciętą.
Sufit w Alexandra Bookcafe, wielkiej księgarni z kawiarnią.

Sadzimy kwiatek

Uffff, ostatnie!
Ledwo udało nam się trafić na miejsce spotkania, ale dotarłyśmy i to nawet na (węgierski) czas! Wszystkich przywitano palinką, a później mieliśmy szansę wzięcia udziału w zajęciach z Tańca Ludowego. Jejku, nogi się plączą, kolana nie w tę stronę co trzeba, ale było wesoło! Najbardziej zainteresowało mnie, że muzykę tworzył ktoś na żywo, grając na flecie (a przynajmniej myślę, że to był flet), później z całym zespołem.
Następnego wieczoru wzięliśmy udział w wydarzeniu EVSLive!, evencie, na którym mieliśmy możliwość spotkania innych wolontariuszy, byłych wolontariuszy, mentorów, członków organizacji i wszelkiego rodzaju innych, ciekawych ludzi. I nawet zdarzyło się tak, że spotkałam osoby, które znam z Kecskemet. Było naprawdę ciekawie :)
Cały trening skończył się w sobotę (28.11). Po śniadaniu mieliśmy zajęcia podsumowujące. Bardzo podobało mi się stwierdzenie Mony z Niemiec, która w prost powiedziała, że przez ten tydzień nauczyła się więcej niż przez dwa czy trzy miesiące na projekcie. A Simone z Włoch powiedział mi na ucho, że "na tych projektach sprzedaje się fiata jako porsche". A potem zrobił naprawdę smutną minkę. 

Seminarium było super. Miałam poczucie wspólnoty, którego mi brakowało. Czułam się tak jak w Stanach, jak podczas debat, jak gdy pomagałam w organizacji różnych festiwali i angażowałam się z innymi ludźmi "dla wspólnego dobra", mając wspólny cel. Niemalże czułam, jak moje ziarenko chęci do pomocy, które od września było coraz bardziej zadeptane i odwodnione, zostaje podlane, a witki nieśmiało podnoszą główki. 

Zapełniłam głowę kilkoma naprawdę dobrymi pomysłami, które spróbuję zrealizować. Może w końcu przestanę mieć poczucie marnowania czasu. Bo to chyba najgorsze co można czuć na tego typu wyjeździe. 


ZA 20 DNI JADĘ DO DOMU NA ŚWIĘTA!

sobota, 21 listopada 2015

"Życie jest pełne cytatów. Zawsze się znajdzie coś, co pasuje."-Henning Mankell

Czasami udaje mi się zakręcić i mieć niesamowitego farta. Na przykład ktoś, kogo widziałam może trzy razy w życiu mówi mi, że organizowana jest totalnie darmowa wycieczka dla Erasmusów i zostały wolne miejsca. I przy okazji okazuje się, że pracowałam w jedno ze świąt, więc mogę z całkowicie czystym sumieniem powiedzieć ADIOS, nie smaruję chleba w ten piątek (13.11)! Idę robić rzeczy! I pójść robić rzeczy.

Rano stawiłam się w umówionym miejscu, zakładałam, którzy ludzie mogą jechać tam gdzie ja jadę, aż nagle wyskoczyła mi przed oczami jakaś nawijająca po węgiersku młoda osoba. Nic nie zrozumiałam, więc dziewczyna się rozpromieniła (chyba przeszłam test) i zapytała po angielsku, czy jestem z tej Erasmusowej wycieczki.
Byłam.

A później spotkałam Francuzkę, która tak się cieszyła, że jestem z Polski, że cały dzień mówiła do mnie niezmiernie bogatą polszczyzną. Można? Można.

I zwiedzaliśmy Parlament! Doszłam niedawno do wniosku, że Budapeszt to jest jednak piękny, cudowny, śliczny jest po prostu. Dojrzały, podświetlony, dostojny... z zewnątrz. Bo w wewnątrz Parlament jest złocony, przesadzony, zadywaniony. Ale od początku...

Zawsze mam w kieszeni płaszcza mój dawno kupiony gaz pieprzowy. Tak dawno i tak zawsze, że zazwyczaj w ogóle o nim nie pamiętam. Leży sobie, zajmuje niewiele miejsca, nie krzyczy. Wychodząc z busika nawet nie pomyślałam o tym,że go mam, że może należałoby wrzucić go do torby. I przypomniałam sobie o tym fakcie dopiero, gdy weszliśmy do centrum obsługi turystów, z którego bezpośrednio wchodzi się do Parlamentu, busik odjechał, a ja zobaczyłam wielkie znaki, że zabrania się wnoszenia pistoletów, noży i niezidentyfikowanych gazów. No, a żeby wejść gdziekolwiek trzeba przejść przez bramkę jak na lotnisku. DANG.

I tak zastanawiałam się co zrobić. I gdy przyszła nasza przewodniczka, przywitała się i poinformowała, że nie możemy wnosić żadnych ostrych przedmiotów, a płaszcze zostawimy w szatni dopiero po przejściu kontroli, podeszłam i niby od niechcenia powiedziałam, że: Hm, mam mój gaz pieprzowy i czy może mogę go gdzieś tutaj zostawić, żeby później go odebrać?

Dostałam spojrzenie, które nie było pewne, że jestem najskretyniejszym z kretynów, czy może potencjalnym zachowawcą.
Najwyraźniej okazałam się tylko turystką-idiotką, więc Pani Przewodnik z odpowiednią miną powiedziała, wystarczająco głośno by wszyscy słyszeli:
"NIE, NIE MA TAKIEGO MIEJSCA."
oraz
"W sumie, to gaz pieprzowy jest nielegalny na Węgrzech. Mogliby Cię za to aresztować. Pójdę sobie, pozbądź się go jakoś."

I zostawiła mnie tak, otoczoną wianuszkiem Erasmusów dopytujących co ja też mam tam takiego. #Badass #NiktSięPoMnieNieSpodziewał!

(i następnie całkowicie nie wzbudzając jakichkolwiek podejrzeń przysunęłam się do śmietnika i pozbyłam ewentualnego dowodu obciążającego. Zatęskniłam za nim od razu, za moim możeifałszywym poczuciem bezpieczeństwa. Na całe dwa dni zatęskniłam. Długo by opowiadać ;) )

Parlament Węgierski zbudowany był symetrycznie, z dwoma identycznymi skrzydłami, gdy jeszcze na Węgrzech istniał podział na dwie izby- sejm i senat. Obecnie istnieje tylko PARLAMENT, który zajmuje jedno skrzydło, a drugie udostępnione zostało dla zwiedzających.
No, ale my jesteśmy specjalni, więc akurat w dniu w którym przyjechaliśmy w części "turystycznej" odbywała się jakaś konferencja, a Panowie Politycy (Pań jest tylko, o ile dobrze pamiętam, 11) mieli inne rzeczy do roboty, więc udało nam się zobaczyć część zazwyczaj niedostępną dla zwiedzających :)

Takie tam, na cygara
 Jedynym miejscem, w którym nie można robić zdjęć jest sam środek budynku, w którym znajdują się insygnia królewskie, łącznie z Koroną św. Stefana, która na stałe znajduje się w herbie kraju (chociaż wygląda zasadniczo inaczej!).
Wycieczka kończy się niewielką wystawą o historii Parlamentu, oraz sklepem z pamiątkami (typowo, KAPITALIŚCI, UH)
Dwa budynki w mieście są dokładnie tej samej wielkości: Parlament i Bazylika św. Stefana. Było to działanie  architektonicznie bardzo zamierzone, mające na celu pokazanie równoważności i równości religii (wiary) i państwa w życiu i narodzie. I tak było od lat, z małą przerwą na okres komunizmu, kiedy to wielka czerwona gwiazda została osadzona na samym czubku Parlamentu. Symbole to symbole, plastikowe. Good job, komuniści! 
Po zwiedzaniu pojechaliśmy na obiad do restauracji typu "wszystko-co-możesz-zjeść", i z wypełnionymi brzuchami odwiedziliśmy Górę Gellerta, jeden z obowiązkowych przystanków, o który wcześniej nie udało mi się zahaczyć. Znajduje się na niej cytadela oraz Pomnik Wolności, który początkowo upamiętniał żołnierzy radzieckich poległych w walce o Budapeszt. Ale później Węgry uznały, że wyrzucanie 14-metrowego pomnika TYLKO DLATEGO, że upamiętnia żołnierzy RADZIECKICH nie jest do końca racjonalne finansowo, więc usunęli wszystkie bijące po oczach czerwone gwiazdy, a ponik ma od wtedy "uniwersalne przesłanie". Fair enough. 
(No, i widok rozcierający się ze szczytu wzgórza jest niesamowity. Wiecie, że w okresie kontrreformacji chodziły słuchy, że zbierają się tam czarownice i odprawiają sabaty, a około wieku XIX te okolice uchodziły za niebezpieczne, ze względu na mieszczące się tam dzielnice biedoty? O, taka ciekawostka!)
Wieczorem zostałam w Budapeszcie i szlajałam się z resztą wolontariuszy. Nigdy nie dawaj się prowadzić Hiszpankom. To powinna być złota zasada, którą będę się kierować. Drugi raz w przeciągu kilku tygodni zaufaliśmy im, że wiedzą, gdzie idą ("Wiemy, wiemy, już zaraz"), i znowu skończyło się na PÓŁTOREJ GODZINNYM pałętaniu się po mieście, z ulicy na ulicę, bo "one wiedzą, gdzie idą". Zimno jak cholera, a my chodzimy w kółko. Osiągam zeeeeeeeeeen, w głowie. Praktykuję głębokie oddychanie, nawet, gdy burczy mi w brzuchu i jestem w stanie odpuścić sobie wszystkie dobre miejsca i zjeść bułę z falafelem do kupienia na rogu. 

A w sobotę (14.11) po wielkim śniadaniu ruszyłyśmy z Taz na zwiedzanie muzeum etnografii, a następnie dołączyć do całej reszty piknikującej na Wyspie Małgorzaty. I zgadnijcie, kto prowadził, gdy postanowiliśmy coś zjeść?
TAK.
Więc na grupowy obiad nie dotarłam, bo musiałam zdążyć na autobus do domu, do Kecskemet, bo w niedzielę (15.11) obiecałam stawić się do pracy, o godzinie 7 rano (tutaj pozwolę sobie przytoczyć cytat z Michała Juszczyka, kimkolwiek jest: "A mogłem, k*rwa, spać do oporu. To nie, ambicji się zachciało. Gówniany tej dzień, oj gówniany.")

Ale nie było aż tak źle, pakowałam bułki ("chlebki elżbietańskie", w wolnym tłumaczeniu) do siateczek. A ponieważ auto którym jechałyśmy do kościółka, gdzie te bułeczki miały być rozdawane, miało jakiś problem w połowie drogi, to dotarłyśmy spóźnione i nie zdążyłyśmy ich wszystkich zapakować do siateczek przed rozpoczęciem mszy. Więc pakowałyśmy w trakcie mszy, ale żeby nie przeszkadzać szeleszczeniem, to tylko, gdy zebrani śpiewali. Miałyśmy więc mały WYŚCIG Z CZASEM, ale WYGRAŁYŚMY!
Wróciłyśmy koło dziesiątej, akurat na czas, żeby kupić dużo świeżego pieczywa w piekarni, zrobić herbatę, zapomnieć o niej i zdrzemnąć dwie godzinki. Mmmm.

W poniedziałek (16.11) w szkole wymiatałam z moim węgierskim, przez co rozumiem, że powiedziałam ze cztery zdania i nauczyłam się nowego słowa- ügyes [udźesz]- oznaczającego "bystry". Więc cały dzień mówiłam dzieciom, że są bystre, bo to właśnie takie słówko, którego używa się przy określaniu dzieci i piesków. No, i mnie, w drugim miejscu w którym pracuję, ale tego dnia jeszcze o tym nie wiedziałam. 

A we wtorek (17.11) miałam powrót do standardowej pracy, czyli robienia niczego.
Chociaż była jedna ciekawa sytuacja.
Siedzę sobie w wydawalni ubrań i oddycham, aż nagle nachyla się nade mną główna szefowa miejsca, która ma z tysiąc lat i zna angielski na poziomie, który zawsze mnie zadziwia, i mówi "W Twoim kraju <wzdycha> nie dobrze." Podnoszę oczy. "A Ty? Jesteś podekscytowana, zmartwiona?". A mi się aż zakręciło pod powiekami, bo jak już jakaś staruszka na cholernym wypizdowiu na Węgrzech, gdzie media publiczne są kontrolowane przez rząd (naprawdę), sugeruje, że rasism i paranoja nowego rządu jest niebezpieczna, to znaczy, że już naprawdę nie jest dobrze.

Środy (18.11) są dniami w których rozwijam się towarzysko, chadzając do English Chat Clubu. Tego dnia, po spotkaniu w pobliskiej kawiarni odbył się koncert Tristana Crowleya, muzyka podróżującego przez Europę na swoistej "trasie koncertowej". Oj, miło było doświadczyć trochę kultury, posłuchać, wyjść z mieszkania, porobić rzeczy.

I KUPIŁAM BILET DO DOMU!
Próbowałam to zrobić w Budapeszcie, trzy razy, ale zawsze odsyłano mnie z kwitkiem mówiąc, że "nie ma jeszcze nowego rozkładu.", co było ostatnim razem, zupełną nieprawdą. Ale nie ma, to nie ma, nie tłumacz nam, że jest, bo jak mówimy, że nie ma to nie ma, i ciesz się, że w ogóle z Tobą rozmawiamy (mimo, że przez pierwsze pół minuty staliśmy pupą do okienka i zachowujemy się, jakby obsługa klienta była naszym najgorszym koszmarem.) O, I mistrzostwem świata była dla mnie sytuacja, gdy Taz, która jest najkulturalniejszą osobą na świecie, tak o brytyjsku grzeczną podchodzi do okienka obok i pyta: "Czy mogłaby mi Pani może powiedzieć, czy są jakieś połączenia pomiędzy Budapesztem a Anglią?" a Grażyna w okienku unosi brwi aż do linii włosów i brzęczy najbardziej ironicznym z ironicznych głosów: "YYYYY, NIE?"

Ale w Kecskemet kupiłam, dworzec jak w filmów o PRLu, Janusz z pierścieniami, brzuszyskiem i rozpiętą koszulą pokierował mnie do odpowiedniej kasy, w której czekałam pół godziny, zanim JEDNA OSOBA przede mną zostanie obsłużona, a jak już się w końcu dopchałam, to kupiłam. I to po nie-angielsku. I prawie bez pantomimy!
Więc oficjalnie będę w domu od przed południem 19 grudnia, w SOBOTĘ, do 2 STYCZNIA włącznie. DWA TYGODNIE W DOMU <3 <3 <3 Jejku, jak dobrze. Napiję się dużej kawy w jakiejś dużej kawiarni w centrum dużego miasta, w którym mam własny pokój i własnych znajomych i pójdę na mądre, rosyjskie filmy w kinie studyjnym i do teatru pójdę i będę umiała wytłumaczyć w sklepie dokładnie co chcę i w ogóle. Jejku, do domu, do domu, do domu, do domu!
Już mnie małe miasteczko doprowadza do szału, dwa miechy spędzania wieczorów we własnym towarzystwie były pouczające, ale W KOŃCU BĘDĘ MOGŁA MIEĆ CZAS ZAJMOWANY PRZEZ AKTYWNOŚCI ZORGANIZOWANE POZA MOIM POKOJEM. 28 dni, turururururu!

A z rzeczy ważnych, które wydarzyły się w tym tygodniu:
Nasza (moja i Felixowa) szefowa przyszła do nas do kuchni, by przemówić, że nie powinniśmy czytać w pracy i powinniśmy spędzić ten czas na rozmowie z naszymi współpracownikami, by nauczyć się języka.
Tak więc w piątek (20.11) zostawiłam książkę w torbie, w ciągu dwudziestu pierwszych sekund wykorzystałam wszystkie tematy do rozmów, na które jestem zdolna coś powiedzieć ("jak się masz" "dobrze, a Ty?" "Ja też dobrze" "ładna pogoda" "zimno") i oficjalnie zostałam człowiekiem, który gapi się na blaty (propsy dla Marceli za dobór słów). Wątpię w sens istnienia czasami w tej pracy.

No, a w weekend, to miałam wielkie plany pojechania, gdzie nie byłam i odwiedzenia, kogo nie odwiedzałam, ale okazało się, że niektóre terminy są wcześniej niż myślałam i że weekend spędzę gapiąc się w worda. I gapiłam się i przez cały dzień wygapiłam aż dwa przyzwoite akapity. I zrobiłam zupę z proszku! No, człowiek sukcesu.
A pranie białe robię osobno, to się nazywa dorosłość.

wtorek, 10 listopada 2015

"Mury Hebronu" Andrzej Stasiuk

Kiedyś już zachwycałam się wyd. Czarnym. Dzisiaj chciałam się pozachwycać Stasiukiem. Nadal zamierzam to zrobić, ale od kiedy odkryłam, że to właśnie on prowadzi Czarne, wszystko mi się ułożyło i zachwyt wydał się oczywisty.

To nazwisko przewijało się przez lekcje polskiego przez cały ogólniak. Nigdy nie zapuściło korzeni, koniec końców zapamiętałam raczej postawę autora niż jego imię, fakt, że zdezerterował z armii i dobrowolnie poddał się karze więzienia, bo co, nie będzie system pluł mu w twarz! (a może zapamiętałam postawę Maleńczuka, nie Stasiuka? I jak bardzo duży to błąd, biorąc pod uwagę, że w tej kwestii ich biografie zajmują podobne stanowiska?). I jakoś tak ostatnio ta książeczka, zrodzona z obserwacji więziennych, sama się napatoczyła. I jak tu nie przeczytać?

Kojarzycie "Orange is the New Black"? Amerykański serial opowiadający historię więźniarek w zakładzie dla kobiet? Ten cukierkowy, uromantyczniony, zpopkulturowiony, ulicealniony wymysł stanowi kompletne przeciwieństwo "Murów Hebronu". Nie można by chyba było zestawić dwóch bardziej różnych tekstów kultury zajmujących się tematem więziennictwa.

Mocne są. Bestialskie. Makabryczne. Szokujące. Oblepione potem, smrodem i kurzem. Smutne jak cholera.
Momentami chce się krzyczeć. Takie rzeczy się na świecie dzieją, a ja tu siedzę całe życie i o tym nie wiem!? Róbmy coś, zróbmy coś!
Charakteryzuje je oszczędność słów i silny realizm językowy. Prawdziwość do szpiku kości, taka, która zazwyczaj jest niedostępna w moim wyperfumowanym świecie klasy średniej. Otwieram oczy i widzę, że nie widzę. Jakby tu zmienić system więziennictwa?

----------------------------------------------------------------------------------------------------------
"(...) Ja siedzę już trzeci raz i wiem, że będę z przerwami siedział do końca życia. Udało się im tylko jedno. Nauczyli mnie, jak być bandytą, nie bać się kryminału i być dumnym z tego. To im się dobrze udało. I tylko to."

"Ludzie z wolności myślą, że świat jest ciepnięty na pół. Tu więzienie, a tam wolność. Taki c**j jak słonia nos. Do więzienia idzie się tylko raz. Ten pierwszy. Potem już nie ma więzienia. Wolności też nie ma. Wszystko jest równo. Rozumiesz? Jasne, że nie rozumiesz. Jak masz rozumieć, jak nigdy nie wychodziłeś jeszcze na wolność. Ale zrozumiesz. Masz dużo czasu."

poniedziałek, 9 listopada 2015

"If your friends live too far away to meet for a coffee, stay for the weekend."- Loesje

No. To można by powiedzieć, że się przyzwyczajam do pracy, miasteczka i Węgrów. Nieogarnięcie coraz mniej mnie zaskakuje (co nie znaczy, że nie denerwuje), nawet można by powiedzieć, że mi się trochę udzieliło; w pracy znajduję sposób, żeby sobie zorganizować czas, planuję wycieczki, czytam, czytam, czytam, jem owoce, wydaje dużo hajsów na urocze rzeczy w papierniczym, nawet trochę mam znajomych i chodzę z nimi jeść pizzę. O, i epicko wywalam się na rowerze. Aż Felix, który śmiał się ze mnie, że jestem jedyną jeżdżącą w kasku sobą w całym miasteczku przyznał, że OK, akurat MNIE się przyda. Tyle tygodni jeżdżenia na rowerze, i to dopiero moja pierwsza (i to malutka) krzywda. GOOD JOB, ME!

A weekend to miałam długi i zajęty, bo przyjechał mój pierwszy gość!
Wycieczka była wymyślona dawno, dawno temu, w czerwcu, gdy wracałyśmy pociągiem (tym, z którego nie wyskoczyłyśmy, bo z pierwszego to tak) z Białegostoku  z niszowo-hipstersko-niesamowitego-festiwalu i zwiedzania (Białystok jest super. Poważnie). 
Od początku projektu planowałam wyrobić wystarczająco nadgodzin, żeby móc wziąć dwa dni wolne, i dzięki temu mogłam pojechać do Budapesztu już w piątek (6.11), gdy tylko uwolniłam się ze zobowiązań i wyczołgałam z mieszkania nauczyciela od Węgierskiego (to krótko podsumowuje, jak mi idzie nauka). 

Nati wykupiła transfer z lotniska, więc ułatwiła mi zadanie o tyle, że nie musiałam się orientować którędy i gdzie, co pozwoliło mi zaoszczędzić tak z półtorej godziny. Oj, a miałam pomysł jak ten zaoszczędzony czas wykorzystać, miałam! Budapeszt, miasto pomników, ma również dosyć ciekawą ofertę muzeów. Tego dnia padło na tzw. Dom Terroru, House of Terror, Terror Háza.

Fotografia w środku muzeum jest zabroniona, nie pomyślałam, żeby zrobić zdjęcie z zewnątrz. Jedynie ten tekst z pomnika upamiętniającego mur Berliński, postawionego przed muzeum zwrócił moją uwagę. Ktoś chyba powinien go przypomnieć Państwu Rządzącym Węgrami, bo coś się zapominają. 

Umieszczone w budynku, który przed laty służył jako areszt dla więźniów politycznych państwa komunistycznego i faszystowskiego, wystawy mają upamiętniać ofiary reżimów i edukować o sytuacji politycznej w tamtych okresach (lub okresie. Na Węgrzech bardzo szybko po II wojnie światowej przestawiono się na komunizm. Jedna z sal informowała właśnie o swoistym "przechrzczeniu się" członków faszystowskiej partii Arrow Cross, w członków partii komunistycznej. W dokumencie, który podpisywali, mordowanie ludzi pod sztandarem faszyzmów nazywane jest "pomyłką", którą postanowili naprawić wstępując do partii działającej pod sztandarem ZSSR).

Muzeum robi wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz- jest nowoczesne, spore, nie szczędzono na nie funduszy. Jedyne, na co mogłabym narzekać to sposób przedstawienie treści- w każdej sali dostępne są kartki tłumaczące historię po węgiersku i angielsku, jednak są napisane dosyć zawile i ZAPEŁNIONE tekstem. Muzeum ma trzy piętra, w każdym pokoju jest taka stronica zapisana czcionką nr. 12. Pierwsze piętro przeczytałam, drugie przejrzałam, przy trzecim nawet nie próbowałam- było to męczące, nie przesadnie interesujące i zajmujące sporo czasu. Może powinnam była wykupić audioprzewodnik, jednak ponieważ kosztuje on tyle, co bilet wstępu, odpuściłam.
Również dosyć głośna muzyka mieszająca się z różnego rodzaju dźwiękami z ekranów, oraz tłumy ludzi w niektórych momentach były niezmiernie rozpraszające, męczące i trochę supermarketowo-galeryjne, jeżeli wiecie, co chcę powiedzieć.
Z drugiej strony bilet ulgowy przysługuje wszystkim poniżej 26 roku życia, niezależnie od tego, co się robi. Miłe to, trzeba przyznać :) 

Wieczorem zostałam przewodnikiem wycieczki. Ja, gubiąca się we własnym mieszkaniu, rzekomo nieogarniająca wszechświata. A tu ogarnęłam, i to jak! Zaczęłyśmy od obiadokolacji w makaronowej knajpie, w której zupełnie przypadkiem, przy stoliku obok spotkałyśmy polską parę, rzucenia okiem na Wielką Synagogę i próby odnalezienia Parlamentu. 

Próba skończyła się sukcesem, chociaż w pewnym momencie miałam ochotę się wściec i rzucić do Dunaju. Wiedziałam, że budynek jest pomiędzy mostami, ale za nic nie mogłam go znaleźć. Ukradli parlament, ludzie! Zgubiłam go!
Okazało się, że po prostu jesteśmy pomiędzy złymi mostami. Szybko naprawiłyśmy błąd i skończyło się tak oto:
a żeby nie było, że nie doceniamy pięknych Budapesztańskich rzeźb w metrze, przedstawiam Wam naszą ulubioną (w tym mieście jest chyba więcej brązowych rzeźb niż mieszkańców, każdy znajdzie coś dla siebie).
Wieczór spędziłyśmy u Taz (z UK) i Veroniki (z Hiszpanii), które były na tyle miłe, że pozowliły nam się u nich przespać. My pokazałyśmy im pierniczki (i całą siatę polskich słodyczy), Taz za to nauczyła Nati pić herbatę z mlekiem. Powoli brytyjskość energia Taz udziela się wszystkim wolontariuszom. Veronica zarzeka, że teraz nie umie pić herbaty bez mleka, ja coraz częściej mam fantazje na jej temat (tj. herbaty z mlekiem), Nati uznała, że to całkiem nowe doznanie. EVS zmienia ludzi? 

Sobota (7.11), zwiedzamy! Albo raczej: "zwiedzamy."; bez biegania, w naszym tempie, przekładając dobre samopoczucie i humor nad zaliczanie kolejnych zabytków. Cieszymy się swoim towarzystwem i pogodą, wygłupiamy, łazimy, wsiadamy w autobus, który MYŚLIMY, że zabierze nas tam, gdzie chcemy. Na luzie, najlepiej.
Day edition!

Pogoda była śliczna, więc Wyspa Małgorzaty zachęciła nas swoimi parkami.
Chodnik nie dzieli się na "ścieżkę dla rowerów" i "ścieżkę dla pieszych", lecz na część dla pieszych i cześć na biegaczy. Tych zdecydowanie tu nie brakuje!

A to ja z mostem Eiffela. No, może nie nazywa się dokładnie tak, ale został przez niego zaprojektowany. Ponoć zapytał Budapesztańczyków, czy chcą most, czy wieżę. Oni popatrzyli na niego jak na wariata i stwierdzili, że OCZYWIŚCIE, że most. Po co komu jakaś głupia wieża. 
Drzwi do nikąd?
Gdy już rozmawiamy o wycieczce pierwszych razów (patrz: herbata z mlekiem), to Nati strasznie cieszyła się, że pierwszy raz w życiu pogłaszcze konika. Zdjęcia niestety nie dała mi zrobić, bo "konie czują, jak ktoś im robi zdjęcie i wtedy gryzą! Internetów nie oglądałaś?".
Internetów to może i nie, ale puchate kury to oglądałyśmy obie, kontemplując niesamowitość natury.

Rzuciłyśmy jeszcze oczami na ogród różany (w stanie zimowego spoczynku) i ruiny zakonu, w którym jeden z władców zamknął swoją dziewięcioletnią córkę Małgorzatę, by po dwudziestu latach umarła. Przez "zamknął", mam oczywiście na myśli: "Obiecał oddać ją Bogu, jeżeli uda mu się odeprzeć atak Mongołów na miasto." Dziewczynki o zdanie nikt nie pytał. Nie fajnie, stary. Samego siebie trzeba było oddać.
 Po przerwie na poznawanie Węgierskich wypieków i słodyczy udałyśmy się na zamek. 
Nati z MamąZiemią
I zmianę warty pod Pałacem Prezydenckim oglądałyśmy (przy czym prezydentem nie jest Orbán, to istotna informacja) i kolejne pomniki i w ogóle. 
Plac "którego nazwy nie pamiętam, ale Katy Perry kręciła tu teledysk", również znalazł się w programie. (patrzcie od 3:13)
A tu z serii: "idź i się nie ruszaj, to Ci zrobię zdjęcie!":
W Trójmieście Nati często karmi mnie najlepszymi kanapkami na świecie. Więc na Węgrzech ja nakarmiłam ją kürtőskalács'em, czyli tym "ciastkiem kominkowym", o którym tyle wspominam. Pysznym, cieplutkim, o takim smaku, jaki sobie wymarzysz. Rwiesz palcami, patrzysz na mglistą panoramę miasta i chwilo, trwaj wiecznie!
I próbowałyśmy zejść na dół, ale schody są skomplikowane, więc zawędrowałyśmy gdzieś, gdzie też było fajnie! :)
Tak, żadna z nas nie surfuje. Nie interesujcie się. 
Późnym popołudniem spotkałyśmy się z resztą wolontariuszy i bandą Belgijczyków odwiedzających Drieza. Chciałyśmy zmyć się na obiad, jednak wyszło jakoś tak, że nagle cała grupa szła razem, do jakiegoś konkretnego miejsca, którego dokładnej lokalizacji nikt nie znał. Czas nas gonił, GPSy zawodziły, zerwałyśmy się szybciej i zjadłyśmy najlepszego falafelowego kebaba w moim życiu. A pan sprzedawca chyba na długo zapadnie nam w pamięć, był highlightem naszego i tak wspaniałego wieczoru :)

A ponieważ nie tylko Budapesztem Węgry stoją, tego samego wieczoru wsiadłyśmy w długodystansowy autobus i wylądowałyśmy w moim Kecskemét, mając w perspektywie całą niedzielę (8.11) na robienie czegokolwiek, co nam wpadnie do głowy. A akurat wpadło spacerowanie i odwiedzenie tego jednego muzeum, które jest otwarte w niedziele. A pogoda zrobiła się tak śliczna (18*!), że to musiał być znak, że coś. Jeszcze nie wiem co. :)
Poznawanie (najurokliwszego) miasteczka zakończyłyśmy TĄ najlepszą gorącą czekoladą na świecie! 
 Niewiele potrzeba do szczęścia...
Nati przegrała potyczkę ze słodyczą. 
W poniedziałek (9.11) zjadłyśmy śniadanie mistrzów, narobiłyśmy kanapek i wróciłyśmy do Budapesztu. Na kawę i pożegnanie.
A po pożegnaniu nic nie relaksuje tak, jak spacer brzegiem Dunaju z widokiem na Budę. Tylko tych wszystkich ludzi, którzy pytają mnie jak dotrzeć na ich turystyczny rejs bym wymazała i byłoby idealnie.
O, i w Budapeszcie znalazłam lush, akurat gdy myślałam o Nacie ze Stanów. Zapachy wegańskich kosmetyków zdecydowanie obudziły moje wspomnienia.

O, a w tym tygodniu pracuję w sumie tylko trzy dni, bo później znowu robię rzeczy! Czyż to nie najlepiej?