niedziela, 25 września 2016

Tydzień 1: przeżyłam.

Cały tydzień za mną, już nawet z hakiem.
Przeżyłam.
Jeszcze trzy takie i będę mogła powiedzieć, że pierwszy miesiąc z głowy.

Podobno pierwszy jest najgorszy, potem jest się już "u siebie".

Do trzech razy sztuka. Wydawać by się mogło (głównie mnie), że dobrze wiem z czym się je przeprowadzki za granicę, jednak za każdym razem mam wrażenie, że to akurat tutaj umrę przytłoczona nowością, odpowiedzialnością i nadmiarem informacji.

Niezależnie, czy pierwszy czy trzeci i tak gubię się w drodze do domu i prawie doprowadzam do łez wsiadając do złego autobusu.

(a potem zapominam jak mi było ciężko i pcham się do kolejnego kraju i w koło macieju)

Freshers' Week trwa w najlepsze. Nieustannie przypomina mi o tym dudniąca muzyka z dołu, zapach marihuany wlatujący przez okno (nie, nie jest tu legalna) i milion ulotek informujących o imprezach na które mnie nie stać (12 funtów za wejście do klubu? hahahahahajfhsdajgjaha)

Ale Freshers' oznacza również kupony na pizzę za funta, darmową kawę/herbatę, ciastka i poczucie, że nie będę musiała spędzać milionów żmudnych godzin z nosem w książkach (bo niezależnie czego się człowiek uczy, to czasami mu się nie chce).

budynek Student Union

Powoli orientuję się co, gdzie i za ile; mniej-więcej jestem w stanie ustalić jedzeniowy budżet, szukać tańszych opcji na rzeczy niezbędne lub bardzo ułatwiające cały nadchodzący rok szkolny. I już powoli mam wrażenie, że hej, nie taka ta Anglia straszna, można żyć tanio i przyzwoicie.

A potem idę popatrzeć na dwa najbardziej obowiązkowe podręczniki które są ode mnie wymagane i mam ochotę się rozpłakać, bo każdy z nich kosztuje więcej niż ten mój cholerny tygodniowy budżet jedzeniowy.

I cena tych książek staje się powoli osobną walutą.

"Kupiłam bilet do domu na Święta za połowę jednego podręcznika!" (11 grudnia, swoją drogą)

"Żyję w kraju w którym kupno używanego roweru kosztuje mniej, niż podręcznik!"

"Jeżeli będę pracować maksymalną liczbę godzin sugerowanych przez Uniwersytet, w tydzień uda mi się uciułać na podręczniki!"

UH. Prawdziwe życie.

Na fali nieustrukturyzowanego czasu poszłam też na spotkanie studenckiego klubu socjalistów (jestem zawiedziona), warsztaty (których główną wartością jest fakt, że zmuszają uczestniczącego do opanowania dojazdu na uczelnię i poznania kampusu) i na obowiązkowe spotkanie dotyczące roku za granicą, który jest "mocno zalecany" (tłumaczenie międzykulturowe: "lepiej nawet nie próbuj się z niego wymiksować") wszystkim studiującym język.

(słuchałam jednym uchem, bo nadal mam wrażenie, że wyrzucą mnie stąd po pierwszym semestrze i tyle będzie tego studiowania)

A w drugi już piątek na angielskiej ziemi, popołudniu... wyszłam z domu.

<oklaski>

Wydarzenie niszowe (i za darmo), otwierające obchody Bi visibility day, czyli Dnia widoczności osób Biseksualnych. Było czytanie poezji, była proza, były materiały audiowizualne, były też osoby z zeszłotygodniowej demonstracji. Omawiane problemy były zupełnie inne, niż te do których jestem przyzwyczajona, ale co się dziwić? Mieszkam teraz w kraju, który równość małżeńską z prawem do adopcji przyjął w 2002 roku i nikomu nie przebiega przez myśl kwestionowanie tego.

Grupa organizująca spotkanie skupiła się na widoczności osób biseksualnych (niespodzianka), ale po przejrzeniu dostępnych materiałów i posłuchaniu rozmów w kuluarach wydaje się, że działanie na rzecz akceptacji osób transseksualnych jest dużo wyżej na liście priorytetów. No, i pojawił się wątek poliamoryczny. Kurczę, więc to tak wygląda ta mistyczna Europa Zachodnia.


Potrzebując czasu dla siebie samej, postanowiłam wrócić do domu pieszo. I tak wyszło, że popodziwiałam widoki, a następnie zgubiłam się totalnie. Gubienie się jest rzekomo najlepszym sposobem poznania miasta, więc nie przejmowałam się tym aż do momentu gdy kolorowe obłoczki się pochowały i zaczęło się robić nieprzyjemnie chłodno.


Obrałam na cel jedyną osobę w okolicy i z przepięknym uśmiechem zagubionej obcokrajowczyni zapytałam o drogę w kierunku Uniwerystetu. Pytany otworzył szeroko oczy.

-Ale to jakieś pięćdziesiąt minut spaceru.
-Wiem. Wiesz, jak tam dojść?
-A może autobusem? Jakie autobusy tam do Ciebie jadą?

Wyciągnął telefon, gotowy googlować rzeczy. I wtedy się okazało, (co wnioskuje po klawiaturze na wyświetlaczu) że zupełnie nieświadomie zaczepiłam osobę, której pierwszym językiem jest arabski. Żuczek w mojej głowie przewrócił się na plecki i zaczął tarzać ze śmiechu, bo czy właśnie nie pomaga mi jedna z osób, przed którymi mnie ostrzegano, taka, której z założenia powinnam się bać? Gwałcą nasze kobiety itepe?

-Chyba 1... i 6...? Ale chętnie się przespaceruję. Wiesz w którym kierunku, tak mniej-więcej, jest Uniwerek?
-Tak mniej więcej, to tam- machnął ręką.- Ale to pięćdziesiąt minut...
-Tak, dzięki!

Pożegnaliśmy się uprzejmie, zostałam poprzepraszana za nieumiejętność niewiem czego, poprzepraszałam za kłopot (dostosowuję się kulturowo, widzicie!?) i ruszyłam.

Jakoś tak wyszło, że wylądowałam na głównej stacji autobusowej. I jakimś cudem udało mi się domyślić, czym i gdzie mam jechać.
(cudem nie ze względu na moje umiejętności nawigacyjne- jeżeli chodzi o komunikację miejską to są świetne- ale sposób działania Leedsowych autobusów)

Pamiętacie, że jakieś trzy akapity temu cieszyłam się wysokim poziomem rozwoju krajów Europy Zachodniej?

No, to generalnie zmieniłam zdanie.

Podróż zajęła mi milion godzin i zainspirowała mnie do dogłębnego zakwestionowania swojej obawy przed jazdą rowerem po prawej stronie ulicy oraz do stworzenia notki-narzekaczki o pieprzonych autobusach.
Już niedługo! ;)

Takie piękności w mojej okolicy. Przechodziłam obok kilkukrotnie, aż gdy w końcu postanowiłam zrobił zdjęcie, gospodarz akurat skądś wracał. Uśmiechnął się, pomachał mi, zaczęłam mu dziękować przez trawnik (znowuż: asymilacja kulturowa ;) ). Uszczęśliwiają mnie takie rzeczy.

wtorek, 20 września 2016

"I nie urodziłem się wielkim, potężnym dębem, gonną olchą. I nie urodziłem się niczym innym, tylko tym, czym jestem. I nie urodziłem się z pozorami. Tylko z nerwami. Z nerwami tuż pod cieniutką skórką."- Edward Stachura

Fresher to student lub studentka pierwszego roku studiów pierwszego stopnia w Wielkiej Brytanii. Freshers' Week to nie mniej, nie więcej jak tydzień powitalno-wprowadzający dla nowych studentów i studentek danej uczelni, podczas którego odbywa się jedno czy dwa spotkania na uczelni, kilka wydarzeń i cała masa imprez, których celem jest wprowadzić się w stan nietrzeźwości w miejscu, z którego średnio wiadomo jak wrócić do domu, z ludźmi, których imion się nie pamięta, za pieniądze, które babcia z dziadkiem sprezentowali na uniwersytecką wyprawkę.

Teoretycznie niedziela (17.09) to jeszcze nie freshers', ale skoro i tak omijam ostre chlanie i imprezy, które są jego kwintesencją to równie dobrze mogę uznać, że dla mnie zaczął się w niedzielę wycieczką po Leeds organizowaną przez Student Union (Zrzeszenie Studentów); w niemiecko-czesko-chińsko-japońsko-libijsko-brytyjsko-polsko-nambijskiej grupie oprowadzanej przez doktoranta z Meksyku przeszliśmy się po ścisłym centrum miasta, a głównym celem wycieczki było pokazanie nam najtańszych miejsc do żywienia się i przeżycia, dworzec kolejowy i kilka głównych zabytków.


Czuję silną potrzebę pójścia do informacji turystycznej i zwiedzenia miasta "po swojemu", bo nie podoba mi się, że nie podoba mi się to, co widziałam do tej pory (przestrzeń wydaje się strasznie klaustrofobiczna i strasznie niedobrze się tam czuję). Skoro mam tu być dłuższy czas to lepiej dla mnie, żebym znalazła swoje miejsce.

Poniżej piękności na które można natknąć się pokonując dystans akademik-uczelnia pieszo.

panorama mieszkalnej części miasta
Odległości tylko wydają się takie duże- autobusem, z akademika na uczelnię jestem w stanie dojechać w niecałe 15 minut. Bez korków ;)

Na dobrą sprawę z kampusu uczelni można byłoby nie schodzić- jest tam między innymi supermarket, dwie sceny teatralne (na 180 i 50 widzów), sala koncertowa, klub, bar, kawiarnia, targ rolny (w poniedziałki), galeria sztuki, muzeum, szpital i centrum medyczne. Właśnie to ostatnie interesowało mnie tego dnia najbardziej- po wypełnieniu kilku druczków okazało się (W KOŃCU), że jako studentka Uniwersytetu w Leeds jestem ubezpieczona, z którego to przywileju pani w rejestracji kazała mi od razu skorzystać szczepiąc mnie przeciwko zapaleniu opon mózgowych. Tyle wygrać.

Niemalże filmowe ulotki w poczekalni.

No, poniedziałek (18.09), na oficjalne rozpoczęcie Freshers' Week, wybrałam się na wycieczkę po Brotherton Library- największej bibliotece na kampusie, w której mieszczą się zbiory dotyczące przedmiotów humanistycznych, nauk społecznych, prawa i tzw. "kolekcji specjalnych" (czyli np. manuskrypki Szekspira i sióstr Bronte). Wybudowana po 1939 roku  odróżnia się od bardziej tradycyjnych budynków z czerwonej cegły, ale jakie robi wrażenie! Ma wielką kopułę wzorowaną na londyńskiej, parter pełny książek, dwa piętra nad parterem i dwa piętra pod ziemią, dodatkowe skrzydła, dobudówki, ilość zgromadzonej wiedzy sprawia, że student czuje się mały, malutki.  

wieża  budynku biblioteki będąca symbolem (i logo) uniwersytetu

Tego dnia mogłam też spróbować się odnaleźć w największym wykładowym audytorium- wszyscy studenci i studentki Szkoły Języków, Kultur i Społeczeństw (podpadającej pod Wydział Humanistyczny) musieli stawić się na obowiązkowym spotkaniu wprowadzającym, które było o tyle wprowadzające, że wiemy która sala, to ta główna sala oraz, że pierwszy rok nie liczy nam się do dyplomu, ale mamy "wyrabiać dobre nawyki akademickie", które bezpośrednio po wykładzie poszłam rozwijać do Biblioteki Brotherton, która poza niesamowitą przestrzenią i wszystkimi książkami z mojej listy obowiązkowych czytań na jedne z zajęć dysponuje niesamowicie niewygodnymi krzesłami.

Skromny wycinek tego, co powinnam przeczytać

(a że naokoło odbywał się kolejny Targ Stowarzyszeń Studenckich dostała kolejne kupony na pizzę za funta zamiast za 11 i wielką wielorazową torbę na zakupy z drewnianą łyżką, golarką, proszkiem do prania i innymi drobiazgami w środku. Czuję się jak łowczyni promocji z programów na TLC. I znowu nas nakarmili w akademiku, wegetariańskie burgery w zamian za wysłuchanie prezentacji o zasadach mieszkania tam? ZAWSZE.)

Uff, dopiero wtorek (20.09)? Nie jestem w Anglii nawet tydzień, a już czuję się jakby to było całe życie. Stresuję się całą tą powagą instytucji, mam wrażenie, że wszyscy wiedzą coś, czego ja nie wiem (chociaż w poniedziałek na spotkaniu wprowadzającym usłyszeliśmy, że mamy tak nie myśleć, bo "to najnormalniej w świecie nieprawda"), wypadają mi włosy i znowu obgryzam paznokcie.

Wtorek- dzień spotkania wprowadzającego dla studentów katedry Arabistyki i Studiów nad Islamem i Bliskim Wschodem, które zupełnie przypadkiem nachodziło mi pół godziny na spotkanie Szkoły Nauk Politycznych i Międzynarodowych, na którym też powinnam być.

(te wszystkie podziały na katedry i wydziały biorę absolutnie z powietrza. Studiuję na Faculty of Arts, w skład którego wchodzi School of Languages, Cultures and Societies, w ramach której studiuję na Department of Arabic, Islamic and Middle Eastern Studies. To są moje "wydziały-matki", bo dodatkowo w ramach łączonego kierunku studiuję Rozwój międzynarodowy w ramach School of Politics and International Studies, które podpada pod Faculty of Education, Social Sciences and Law. Widzicie teraz, czemu gryzę paznokcie?)

Na spotkaniu siedziałam koło dziewczyny, która zaraz po tym, jak pokonałyśmy jakieś osiem pięter i powiedziała mi co studiuje (Hiszpański z Arabskim), wyznała, że spała tego dnia trzy godziny bo była na imprezie, a jej znajomi stwierdzili, że olewają swoje wprowadzenie. #Freshers'

Czym ja się w ogóle martwię?

Reflektowałam nad tym pytaniem kolejną godzinę na spotkaniu Szkoły Nauk Politycznych i Międzynarodowych, na którym mówiono dokładnie to samo, co na poprzednich dwóch spotkaniach- przykładaj się, przychodź na zajęcia, zaznaczaj się na liście obecności poprzez połączenie swojej uniwersyteckiej aplikacji z bluetooth, zanim zrobisz cokolwiek zastanów się, czy to pomoże twojej przyszłej karierze, karierze, karierze...kar...ie...rze...kaaaar...ieeeee...rzeeeeee.

Kapitalizm i żadna edukacja dla edukacji, edukacja dla kariery, szybko, szybko, spienięż się.

BEŁT.

(ale to już moja interpretacja, nic takiego nie padło wprost)

I tak jakoś mi się zrobiło ciężko, syndrom dnia któregośtam, PoCoSięWToWładowałam, CoJaTuWOgóleRobię, JestemLeniwąBułąINieOgarnę. (bo nie jestem głupia, więc tego sobie nie mówię).

Ale zjadłam zapakowaną wcześniej kanapeczkę, ciasteczko (za free), cieplutką kawusię (też za freeZjadam kanapeczke, ciasteczko (za free), cieplutka kawusie (tez za free, jednak coś dobrego wynika z tego całego Freshers' Week), wylalam sie Oli, ktora od chwili jest na Erasmusie i usłyszałam "JA TEŻ" i mamie (chwalic internet) i już idąc na warsztat o cytowaniu w tekstach akademickich było mi dużo lepiej.

Popieranie swojego warsztatu legową metaforą.

A że czytanie zadane na pierwszy tydzień samo się nie zrobi, tym razem rozsiadłam się Laidlaw, drugiej z czterech uniwersyteckich bibliotek- tej mniejszej, nowocześniejszej, z większą ilością światła dziennego i jakieś milion razy wygodniejszymi krzesłami.


A po południu W KOŃCU udało mi się dodzwonić samanawetniewiemdokońcagdzie, żeby umówić się na spotkanie w celu uzyskania National Insurance Number zezwalający na podjęcie legalnej pracy w Wielkiej Brytanii.

Dodzwonić się do nich to był wyczyn. Robiłam to kilkukrotnie, linia za każdym razem była zajęta i za każdym razem żeby "umilić mi czas oczekiwania" puszczano mi zapętlony fragment Czterech Pór Roku Vivaldiego, który po dziesiątej minucie przestaje być uroczy. Gdy dodzwoniłam się dzisiaj rano, okazało się, że jestem totalnie nie gotowa odpowiedzieć na pytanie o mój kod pocztowy, więc poproszono mnie o zadzwonienie ponownie, gdy się do rozmowy przygotuję (i, of course, że musiałam się dopytywać co to znaczy "przygotować się", bo najwyraźniej wiedza, które dane są potrzebne jest dla wszystkich naturalna).

Zadzwoniłam ponownie, gotowa na kolejną porcję Vivaldiego i starcie z brytyjską biurokracją. I, uff, mam spotkanie za tydzień, dwie godziny po skończeniu zajęć, idealnie, żeby się odnaleźć. 

niedziela, 18 września 2016

Pierwsze dni w Anglii, bo komu w drogę, temu czas.

No, to znowu mnie poniosło.
Ładowałam rzeczy w walizkę, myślałam jak bardzo to było ekscytujące pierwsze dwa razy, a teraz to bardziej mi się nie chce, niż chce, przy pytaniu "a jak Ty w ogóle wpadłaś na to, żeby studiować za granicą", przepalały mi się kabelki w mózgu, bo to była decyzja tak naturalna jak i tańczenie do muzyki na przystankach autobusowych i wywalanie się o własne nogi. Nieunikniona. A przecież tak strasznie kocham Gdańsk.


Poszczęściło mi się tym razem, blisko mam do domu- leciałam bez przesiadki z Gdańska do Leeds, gdzie na lotnisku czekał na mnie Drużyna Powitalna w zielonych uniwersyteckich koszulkach. Ich praca polegała na wręczeniu przekazaniu pakietów informacyjnych (trzykrotnie podkreślając, że biała książeczka z najważniejszymi informacjami to "ta nudna część", ale "ta zielona z imprezami jest naprawdę kluczowa"), obgadaniu Drużyny Powitalnej uniwersytetu Leeds Beckett (jestem w tym kraju dziesięć minut, jesteś pierwszą mieszkanką którą spotykam i od razu wycierasz mi w twarz swoje uprzedzenia? UH)  i zamówieniu taksówki (którą szczęśliwie dzieliłam z inną studentką, a jeszcze szczęśliwiej mijałyśmy pasące się owce <3 )

I w ten sposób wylądowałam w Lupton Residence, akademiku dla ludzi z ograniczoną możliwością rzucania w siebie hajsem, moim nowym domu.

Mieszka w nim ponad 640 studentów/ek, podzielonych na 15 budynków, w każdym jest dziewięć pięciopokojowych "mieszkań" które dzielą łazienkę i kuchnię, a ponieważ zarówno drzwi do budynku, jak i do mieszkania otwiera się czipem przypisanym do naszych konkretnych kluczy pokojowo-skrzynkopocztowych, establishment dobrze wie kiedy wychodzimy, a kiedy wchodzimy. Jak jeszcze zorganizuję sobie kartę miejska, którą skanuje się przy każdym wejściu do autobusu, to... to nie wiem co, ale nie czuję się z tym ani dobrze, ani bezpiecznie.

widok z okna 1.
widok z okna 2. (w moim mieszkaniu dwa okna są tylko w jednym pokoju, jestem szczęściarą!)

Piątek, piąteczek, piątunio (16.09)
Przestrzeń w której się budzę jest jakaś taka nieoswojona, zajmuje mi chwilę, zanim się zorientuję gdzie co wylądowało w procesie rozpakowywania. Szamam co mam do szamania (a mleko sojowe w tym kraju kosztuje tyle samo co krowie, turururu, piękne to jest!) i odbywam pierwszą wycieczkę na Kampus, zakończoną odebraniem legitymacji, znalezieniem "tanich" sklepów z jedzeniem (i wszystkim innym), kończąc na targach klubów studenckich.

2013 w Marylandzie, w 2016 zostają Marylandki (?) ;) 

Na całym Uniwersytecie działa ponad 300 stowarzyszeń i klubów, w piątek wystawiona była tylko część z nich, zagadująca, zapraszająca, oferująca darmowe rzeczy i możliwość zapisania się na listę mailingową.

Czego oni tam nie mieli! Oprócz wszelkiego rodzaju sportów- od piłki nożnej, przez boks i karate, wodne polo i alpinizm jaskiniowy, po Quidditch (poważnie), przez tańce (hiphopy, swingi, brzucha, bollywood), ekologię, feministki, socjalistów, miłośników piwa, miłośników wina, dwa stowarzyszenia muzułmańskie (zapisałam się na listę do obu, a co), jedno chrześcijańskie, jedno katolickie, ze cztery różne magazyny uczelniane, grupę "Solidarni z Palestyną", kluby narodowościowe-ale-otwarte-na-wszystkich (Bangladesz, Indonezja, Cypr, Polska, Karaiby, Brunei, Ghana, Walia, Brytyjczycy-pochodzenia-chińskiego, etc etc), Kardiologię, Cyrkowców, Klub Operowy, Klub Komediowy, Medyczny Survival/Medycynę Dziczy (Wilderness Medicine), o LGBT+ nawet nie wspomnę.

Wieczorem w moim akademiku miała być noc pizzy i filmów, więc poszłam na pizzę, a gdy po półtorej godziny okazało się, że grają film z przemocą zmyłam się do domu.

Sobota (17.09).
Niecałe 48 godzin po przyjeździe miałam szansę wziąć udział w mojej pierwszej brytyjskiej demonstracji. Refugees Rally, skupiona na prawach uchodźców i imigrantów, była zorganizowana przez grupę kilku organizacji pozarządowych i studencki klub Amnesty International. Prowadzili zbiórkę pieniędzy, rozdawali naklejki, można było chwycić transparent, zdobyć przypinki, by następnie wysłuchać przemów i skandować hasła.


Przemawiający mówili o solidarności, o swoich doświadczeniach z pracy w "Dżungli", obozie dla uchodźców we Francji, o konieczności działania, o rasizmie i dyskryminacji. Poszłam tam, ponieważ uchodźcy oraz osoby imigrujące są dyskryminowane na każdym kroku. Przeszło mi przez myśl, by wziąć ze sobą polską flagę, jako zarówno zaznaczenie obecności Polaków po właściwej stronie barykady (nie cudzysłowuję tego nawet, pff), ale też dlatego, że ostatnio w Leeds napadnięto przedstawiciela Polonii właśnie ze względu na jego narodowość. Polska flaga została jednak zastąpiona w bagażu tęczową, poszłam więc z pustymi rękami robiąc sobie wyrzuty.

Niepotrzebnie. Kilkoro przemawiających odniosło się do ostatnich sytuacji, aktywistka Black Lives Matter ("Czarne Życia Mają Znaczenie"?) w swojej wypowiedzi mówiła o osobach czarnoskórych, uchodźcach i imigrantach, poświęcając dobre kilka minut na wyrażenie solidarności z polską mniejszością i nawoływanie do działania. Wzruszyłam się bardzo, po zgromadzeniu miałam szansę jej za to podziękować.

Organizatorzy mieli nawet przygotowane wydruki po polsku! (stoję zasłonięta łokciem)

A oprócz tego wykorzystuję wszelkie możliwe kupony, które dostałam w powitalnym pudełku w akademiku, jem pizzę za funta (zamiast za jedenaście), wybieram żelki, zgłaszam mowę nienawiści, łażę ogromne długości skąpiąc na autobus, wykipywuję kuskus i jem porządne obiady jak poważny i odpowiedzialny dorosły człowiek, którym przecież jestem.

(tyle szczęścia za totalnie darmo! #StudenckiePrzywileje)

środa, 14 września 2016

"Niewiedza i milczenie są sojusznikami ludobójstwa. Dlatego będziemy krzyczeć.”- "Wykluczeni" Artur Domosławski

Jedną z niesamowitych zalet umawiania się ze mną jest fakt, że w szale podróżniczym wyrzucam swoich partnerów/partnerki z łóżek przed szóstą rano i każę im zachowywać się żwawo i czasooszczędnie. Chyba mnie trochę za to nienawidzą, ale ta nienawiść paruje, gdy oglądamy Bramę Brandenburską ponownie, ale tym razem niemalże w samotności.

Zupełnie nieprzemyślane, niemalże przypadkowe zdjęcie przy memoriale zagłady (#1) społeczności Sinti i Romów.

Jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów współczesnej architektury Berlina jest Pomnik Pomordowanych Żydów Europy. Składa się z 2711 betonowych bloków, z których każdy przypada na jedną stronę Talmudu, jednej z podstawowych ksiąg Judaizmu. Bloki różnią się wielkością, chodnik pomiędzy nimi wygląda, jakby falował. Dozwolone (niezabronione?) jest siadanie na blokach, dzieci ganiają się pomiędzy nimi. Gdyby nie tabliczka o Izbie Pamięci, podziemnym muzeum, cel istnienia tej konstrukcji byłby zdecydowanie niejasny.

Memoriał zagłady #2, w odległości spaceru od Memoriału #1

Trzeci przystanek był przeze mnie odnaleziony na mapie dużo wcześniej, zakreślony w kółko i powiedziany, że nie zostanie odpuszczony za żadną cenę- pomnik upamiętniający homoseksualne ofiary Holokaustu (Memoriał #3, wszystko w obrębie jednej dzielnicy).

Spodziewałam się dużo- w Polsce debata publiczna dot. tzw. "Różowych Trójkątów" na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęła, w Niemczech dopiero w maju tego roku postanowiono, że ofiary paragrafu 175 otrzymają przeprosiny i odszkodowania (nie tylko za czas spędzony w obozach koncentracyjnych, ale również za ten, który po zakończeniu wojny odsiedziały w więzieniach- bo wyzwolenie z obozów nie oznaczało dla nich wcale wolności)- i zawiodłam się. 

Pomnik utrzymany jest w koncepcji wielkiej i ciemnej bryły, jednak aby odróżniać go jakoś od Pomniku Pomordowanych Żydów, znajduje się w nim małe okienko, w którym zapętlony jest fragment pierwszego filmu w którym pokazany został pocałunek pomiędzy dwoma mężczyznami (najwyraźniej ze względu na kontrowersje związane z dyskryminacją nieheteroseksualnych kobiet, co dwa lata film będzie zmieniany na taki, który pokazuje całujące się kobiety).

I wiecie, jaka była moja reakcja?

Jednoznaczna: FUJ. 

Nie FUJ dlatego, że geje. Pfff, całujący się mężczyźni nie stanowią najmniejszego problemu.

Ostatnie pół roku zajmowałam się głównie aktywizmem na rzecz społeczności LGBT+, mojej społeczności, kurza twarz, i głównie dlatego, że tak bardzo zależy mi na naszej adekwatnej reprezentacji poczułam falę obrzydzenia. Pochwały dla idei tego pomnika, tak,  i obrzydzenia dla jego wykonania. Zamiast czegoś, co miałoby jakikolwiek związek z upamiętnianą tragedią zobaczyłam coś, co wyglądało jak wstęp do kiepskiej jakości pornola. Czy chcę, żeby tragedia moich ludzi była kojarzona z czymś tak niesmacznym? Średnio. 


Groźną miną i burczeniem pod nosem wyrażałam swoje niezadowolenie całą drogę do East Side Gallery, ponad kilometrowej długości części Muru Berlińskiego, na której artyści z całego świata wymalowali graffiti tworząc pomnik dla wolności. Część obrazów jest odgrodzona metalową siatką, druga zdemolowana.
Część muru od rzeki Sprewy pełniła funkcję galerii zdjęć, które przedstawiały budynkowe i ludzkie skutki wojny w Syrii. Wielkoformatowa wystawa ciągnęła się tak długo jak cała Galeria i oprócz zdjęć zawierała opisy przedstawianych osób. Pozbawiona emocji, bez wyrazów rozpaczy na twarzach, raczej przedstawiała pełne pogodzenie z losem i obojętność. Robiące wrażenie. W pewnym momencie poprosiłam Łukasza, żebyśmy ogłupili się naiwnością kolorowych graffiti z drugiej strony- znieczulica corocznie zagarnia coraz większe połacie mojego umysłu, oglądając te zdjęcia emocjonalnie nie dałam sobie rady i byłam bliska płaczu. 

W drodze na dworzec znaleźliśmy jeszcze chwilę na leżenie na trawie i przebieranie palcami u stóp, jedzenie nektarynek i wysyłanie resztek energii w eter, coby nie padało

(ej, Łukasz, jeżeli to czytasz, to staram się brzmieć mądrze i wykształcenie, ale nie do końca rozumiem czym jest cały ten eter. Wikipedia nie pomaga. Przypomnij mi, żeby Cię zapytać.) 


I już zaraz pachnący dworcową chińszczyzną zapakowywaliśmy się do pociągu bezpośredniej relacji Berlin-Gdańsk (całe życie w niewiedzy, że taka jest...). Jechała z nami pani jadąca do Bydgoszczy; gdy Łukasz pomagał jej unieść walizę, ze specyficzną miną ludzi-wracających-do-domu-po-długiej-nieobecności wspomniała, że nie było jej rok i dlatego wiezie tyle rzeczy.

Stuprocentowe zrozumienie potrzeby podzielenia się takim szczęściem z mojej strony, bo to uczucie jakich mało.