środa, 9 sierpnia 2017

Grecja: Meteory. Spacer po dnie oceanu.

Jeden z moich wujków ciągle podkreśla jak ważny jest kontakt z naturą i odczuwanie żywiołów. A że jest generalnie niezmiernie mądry, a do tego coś mnie ze środka pcha między drzewa i na dwór, wyskoczenie gdzieś do nie-miasta podczas pobytu w Grecji było obowiązkowym punktem programu w mojej głowie.

W swojej karierze szlajająco-podróżniczej nauczyłam się całkiem nieźle nawigować i planować wyskoki do miast, ale parki narodowe i tereny nie-miejskie pozostawały (i nadal w dużej mierze pozostają, ale mocno pracuję nad tym!) obszarem w którym zaczynam stukać nogą z poczucia braku kontroli nad sytuacją.

(brak kontroli nad sytuacją jest jedną z nielicznych rzeczy, które regularnie pojawiają się w moich koszmarach)

Jednak dwa tygodnie względnego dyskomfortu to cena, którą warto zapłacić za zobaczenie skał, które stanowiły dno prehistorycznego oceanu jakieś 30 milionów lat temu. Szczególnie, jeżeli na tych skałach wybudowano średniowieczne klasztory, większość materiałów budowlanych wciągając na skały w koszach.


I tak oglądałam mapy, czytałam wszystko, co było do przeczytania, odrabiałam pracę domową z połączeń pociągowych z dokładnością google translatora i trochę panikowałam. Do do momentu gdy gość u którego mieliśmy się zatrzymać w Kalambace, miejscowości wypadowej do Meteorów, wysłał mi zniecierpliwionego maila, że jego osiemdziesięcioletnia babcia dochodzi do najwyższego klasztoru w ciągu dwudziestu minut i że generalnie mam przestać spinać, bo trochę mu przeszkadzam w cieszeniu się urlopem.


Po przyjeździe do miasteczka pociągiem z widokami na 6+ poczułam się bardzo zaopiekowana przez panią w informacji turystycznej. Dała mi mapę, wyjaśniła, że są dwie trasy- asfaltowa, wygodna, możemy se podjechać autobusem prosto pod największy z klasztorów oraz taka zachodząca do klasztoru z drugiej strony, wśród zieleni i widoczków, wymagająca kilku godzin pieszej wędrówki, zdecydowanie mniej popularna.

Wyszło z nas hipsterstwo, wzięliśmy po mapie i następnego dnia ruszyliśmy trasą mniej uczęszczaną.


Tak bardzo mniej uczęszczaną, że po trzech godzinach zaczęliśmy się zastanawiać, czy w ogóle idziemy w dobrym kierunku i gdzie my w ogóle jesteśmy, bo mapa okazała się niezmiernie poglądowa, oznaczeń szlaku nie było żadnych (ale to żadnych, ŻADNYCH), a przed nami wyrósł totalnie nieoznaczony na mapie klasztor. A można byłoby przypuszczać, że na mapie miejsca do którego przyjeżdża się oglądać klasztory będą one zaznaczone.

Usiedliśmy na murku i wszamaliśmy kanapki.


Z kontemplacji wyrwały nas dwie osoby schodzące z klasztoru, jedna z których okazała się być przewodnikiem. Co więcej, przewodnikiem którego firma była odpowiedzialna za popełnienie mapy którą próbowaliśmy rozpracować cały poranek.

Zapytany o drogę do Największego Najsłynniejszego Klasztoru (P)rzewodnik powiedział:

P: Prosto. Tam.
Ja: Prosto? Prosto w tamtą stronę?
P: Tak, prosto. I zaraz będziecie.
J: Jesteś pewien, że prosto? Nie ma żadnego skrzyżowania?
P: Totalnie prosto.
J: Czyli pójdziemy prosto i dojdziemy do Wielkiego Meteoru? Jest tylko jedna droga?
P (kwestionując moją inteligencję): Musicie iść prosto, żadnych skrętów. Jakieś pół godziny spaceru.
J: Okej, czyli jest tylko jedna droga i będzie prosto?
P: Tak, nie można jej nie znaleźć. Cały czas prosto.

Podziękowałam pięknie, pomachaliśmy Przewodnikowi i Turystce zastanawiając się czy spacer sam na sam z obcym facetem któremu płacisz jest niezręczny i ruszyliśmy. W końcu miało być PROSTO.

Nie minęły trzy minuty a stanęliśmy przed koniecznością wyboru jednej z trzech dróg idących w trzech totalnie różnych kierunkach.

Mapa była totalnie bezużyteczna.

Wiedziony intuicją (albo analitycznym myśleniem i wbudowanym kompasem) Buła uznał, że idziemy w prawo. Dróżką raz cieńszą, raz szerszą. Czasami wyglądającą raczej podejrzanie. I długo. I "co Ci cholerni Grecy, jak śmią dystrybuować bezużyteczne mapy, nie opisywać szlaków i jeszcze przedstawiać to jako totalnie łatwą i przyjazną turystom drogę!".

Usiadłam i zapłakałam. Buło, Buło, ratuj, umrzem, wracajmy skoro jeszcze wiemy jak i siedźmy w hotelu. Zachciało nam się podróżować, trzeba było siedzieć w domu.

Buła, który kazał mi głęboko oddychać i sprintem pognał przed siebie sprawdzić, czy droga którą wybraliśmy wydaje się mieć jakiś sens.

Miała. Nie umarliśmy więc. Na asfaltowy parking przed Największy i Najsłynniejszy Klasztor zbiegliśmy ze skarpy po przedarciu się przez przyzwoitą ilość krzaczorów. Musieliśmy jeszcze na oczach jakiejś setki dzieci na szkolnej wycieczce zajętych smartfonami, znudzonych sprzedawców pamiątek i kilku zdziwionych naszym zachowaniem starszych pań zeskoczyć z murku i już byliśmy, dotarliśmy! My 1, Meteory 0.

Radość człowieka, którego dzisiaj nie zjedzą wilki.

Jesteśmy typem ludzi, który na błędach uczy się dopiero po którymś razie, więc zaraz po zwiedzeniu Najważniejszego Punktu Wycieczki wbiegliśmy jak dzieci w las, bo przecież NA MAPIE JEST ZAZNACZONY SZLAK. A kilka drzew było maźniętych czerwonym sprejem. Szlak jak ta lala, wersja grecka, nie?

Podrapaliśmy nogi, straciliśmy orientację w przestrzeni, śmieszkowałam, że nawet nie umiałabym wyjaśnić gdzie dokładnie jesteśmy gdyby jakieś służby miały nas ratować (na co się zbierało), jezu i jeszcze pada, nie, w tamtą stronę są skały, spadniesz.

W końcu gdzieś żeśmy się wdrapali, przeskoczyli kolejny murek, wróciliśmy straumatyzowani na asfalt i mocno postanowiliśmy już nigdy z niego nie schodzić. Wypić po herbacie i iść spać. W końcu mieliśmy zaplanowany jeszcze jeden przystanek podczas naszej greckiej odysei, tym razem w komforcie miasta. My 2 (ledwo), Meteory 0.

Ten drugi gest zwycięstwa.


PS. 
Greckie anty-naziolskie nastroje trzymają mocno nawet w miejskach kultu religijnego: