piątek, 30 października 2015

"Eli, Eli" Wojciech Tochman

Uwielbiam wydawnictwo Czarne. Literatura faktu, podróżnicza, szeroko pojęty reportaż. Nigdy się nie zawiodłam.
I Tochmana też uwielbiam. Od "Dzisiaj narysujemy śmierć" (ludobójstwo w Rwandzie, nieludzko wciągająca) w słuchawkach, poprzez "Jakbyś kamień jadła" (o pokłosiu wojny na Bałkanach), do tekstów drukowanych w "Kontynentach" i "Dużym Formacie" (z tych ostatnich szczególnie zapadł mi w pamięć ten z Kambodży). 

Mój ulubiony sklep z e-bookami też jest niczego sobie (doceniam go szczególnie od kiedy mieszkam za granicą i czytam więcej niż kiedykolwiek), a gigantyczne plusy zdobył jedną z promocji- jednego dnia co godzinę inna książka Czarnego była do kupienia za 50% ceny wyjściowej. 
I wiecie co? Wykreślając to, co już czytałam, to na co się spóźniłam, to co mnie nie interesowało, oraz odejmując wszystkie książki, które nieprzeczytane leżą na półce i biorąc pod uwagę ilość dostępnych funduszy i fakt, że jeść muszę, udało mi się niemożliwe i kupiłam tylko DWIE!

"Eli", oprócz bycia hebrajskim imieniem, w tym języku oznacza również "Najwyższego" czy "Mojego Boga". Jezus umierając na krzyżu ponoć krzyczał: "Eli, Eli, lama sabachthani?", "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił" (Mt 27,46). I tak krzyczą mężczyźni dający się krzyżować  "na ochotnika" w jednej z północnych prowincji Filipin. Na oczach ponad 60 tysięcy turystów, przyjeżdżających zobaczyć krwawą jatkę i dobrowolnie poddających się cierpieniu ludzi. 

Ale o ile ci ludzie z różnych względów zdecydowali, że chcą cierpieć, to ludzi w azjatyckich slumsach nikt nie pytał. A jakoś tak się stało, że na turystykę w tych częściach miast jest ostatnio wielki boom. Trip True Manila? Czemu nie, zakończmy ją zbiórką pieniędzy na czapki. Połowa na nasz turystyczny obiad, połowa na edukację dzieci ze slumsów (albo coś w tym stylu). A focie białych twarzy ze śniadą biedą w ciągu trzydziestu sekund na facebooka.

Tochman stara się pojąć, PO CO i DLACZEGO ktokolwiek ekscytowałby się biedą i chorobą. Po co ktokolwiek strzelałby do ludzi z aparatu? Po co udawać, że się coś robi? Po co pokazywać to w mediach społecznościowych? Czemu cierpienie tak dobrze się sprzedaje?

Tochman się nie patyczkuje. Wali wprost, przejmująco opisuje codzienność, sceptycznie podchodzi do działań fotoreportera z którym podróżuje, krytykuje narcystycznych pseudo-pomagaczy zbijających pieniądze na tragedii innych i wybielających swoje działania, w pewnym momencie zaczyna powątpiewać w wyższość pisania nad fotografią, krytykuje własne spojrzenie na rzeczywistość i każe Ci zacząć myśleć nad tym, co czytasz i sądzisz. I po samo włączenie krytycznego myślenia należy sięgnąć po tę pozycję.

"Nasyceni zmierzamy powoli do końca opowieści. Zdrewniałą twarz Josephine Vergary możemy powoli wymazać z pamięci. Nie ma się co krępować. Nasz zdrowy świat nie chce świata choroby, tak jak życie nie chce świata śmierci. Młodość nie widzi potrzeb starości, świat heteryków nie chce świata homo, świat pieniądza- świata biedy, Północ-Południa, Zachód-Wschodu, metropolie- swoich byłych kolonii, ludzie żyjący w pokoju-ofiar wojen, prześladowanych, uchodźców, Hutu-Tutsi, chrześcijanie (na przykład Serbowie)- muzułmanów (Albańczyków, Bośniaków), Turcy-Kurdów, Filipińczycy-Koreańczyków i Chińczyków, bo kto na świecie lubi Chińczyków, Flamandowie-Walonów, Holendrzy-Polaków, Polacy-Żydów, Żydzi-Arabów, Arabowie-Żydów i Amerykanów, Amerykanie-Meksykanów. Kogo nie znoszą Meksykanie? Sami siebie: biali-niebiałych. Może nie wszyscy, może nie wszędzie, nie zawsze. Ale każdy. Każdy jest wśród niechcianych albo tych, którzy nie chcą."

oraz (cytowane przez Tochmana fragmenty "Robotnika"):

"Wszechobecność tych zdjęć i tych koszmarnych scen podsyca przekonanie, że tragedia w nieoświeconych, zacofanych- to znaczy biednych- regionach świata jest nieunikniona."

i

"Z im odleglejszym lub bardziej egzotycznym miejscem mamy do czynienia, tym bardziej prawdopodobne, że otrzymamy portrety en face umarłych lub umierających."

oraz przemyślenia na temat postkolonializmu (do których ta książka jest idealnym wstępem):

"Na ogół potwornie okaleczone ciała na opublikowanych ciałach pochodzą z Afryki lub Azji. Ten dziennikarski zwyczaj wziął się z wielusetletniej tradycji pokazywania egzotycznych- to znaczy- skolonizowanych- ludzkich istot: Afrykańczyków i mieszkańców odległych krajów Azji pokazywano niczym zwierzęta w zoo na wystawach etnologicznych urządzanych w Londynie, Paryżu i innych stolicach europejskich od XVI do początku XX wieku." 

środa, 28 października 2015

"Mów dalej, wszystko jest ważne. Mów tak, jak myślisz. Mów także o wszystkich wątpliwościach, jakie przychodzą ci do głowy. Mów dalej." — Zdzisław Beksiński

Jak mi tam
przyzwyczajam się
roweruję
jem Szwajcarskie jedzenie w English Chat Clubie
obieram 30 kiełbas (z zerowym lub nawet ujemnym seksualnym podtekstem)
uczę się reagować na dzieciaki w świetlicy chcące mnie zdenerwować ciągłym powtarzaniem "Motherfucker", mimo, że nie wiedzą, co to znaczy
jeżdżę do Budapesztu marznąć w centrum, trząść się w autobusie, wydawać miliony złotych monet na komunikację miejską (och jeju jak drogo!), rozmawiać po słowacku (nie znam słowackiego), pić herbatę z mlekiem (całkiem nowy wszechświat), głaskać koniki, próbować kupić bilet do domu na święta (bez sukcesu, świat przeciwko mnie), głosować w ambasadzie, wskazywać drogę, jeść burgera i kwadratowe donuty (tudzież doughnuty) i wracać po ciemku do Kecskemetańskiego domu, bo w miasteczku jakoś mniej samotnie niż w mieście.
jesień piękna na tych Węgrzech (naprawdę!)
A ja jeszcze nie jestem naprawdę chora ale brakuje mi naprawdę niewiele, więc czuję się źle, nie myślę najlepiej, połową mózgu oglądam pół-mądre rzeczy, czytam jednym okiem mądre rzeczy, i popycham umysł siłą woli do przodu, niech się uczy i rozwija, oh żeby już ten weekend przyszedł, to się położę i wygrzeję choróbsko bez wstawania przez trzy noce!

I proszę, jest notka jak należy, nikt mi teraz nie zarzuci, że zostawiam bloga leżącego z takim depresyjnym wpisem. Aaaaa psik!
Dobranoc i na zdrowie!

wtorek, 20 października 2015

"Październikowe i ostre powietrze lepiej by smakowało w innym mieście, nie tu."- Marcin Świetlicki

W pracy tragicznie nudno.

Kati się ucieszyła na mój widok, zdążyłam sobie wyobrazić, że coś się będzie działo, ale w odpowiednim momencie zza pleców wyciągnęła wielką belę materiału. Czadzior, to znowu tniemy prostokąty...

Plucha na dworze, koszyczek mi się wygiął, bo rower się wywalił kiedyś niedawno, gdy przepłacałam za orzechy, buty zamokły, i jeszcze te kwadraty. Więc tnę, wujek Janosz coś do mnie mówi, żartuje sobie, razem z Panią-Od-Maszyny-Do-Szycia uczą mnie słówek, tnę, tnę, tnę. Po trzeciej godzinie przychodzi Naczelna-Jędza-Ośrodka, która niezależnie co mówi, i tak masz wrażenie, że na Ciebie krzyczy i Twojej głowie wcale nie chce się nawet próbować rozumieć.

I mówi, że "nem jó", "nie dobrze". Jak to, kurza twarz, NEM JÓ!? No już naprawdę, żadna ze mnie krawcowa, ale nie dam sobie wmówić, że to co tu robię jest na tyle istotne, żeby mogło być zrobione NEM JÓ. Sama se tnij, babo, jak nem jó, pierdzielę, tania siła robocza, nie wolontariat.
Pokazuje, jak mam zaznaczać miejsca, w których chcę przeciąć, zupełnie zaprzeczając kobiecie, która mówiła zupełnie co innego kilka godzin wcześniej.

I moje narastające od rana smuty jakoś się tak zakręciły pod powiekami, kuźwa, no, żeby cała moja odpowiedzialność mieściła się pomiędzy piżamopodobnym materiałem i wielkimi nożycami, na co mi to było, gdzie ja się pchałam, chciałam, to mam, trzeba było iść na studia i nie myśleć o wielkich rzeczach, a mówili!
Aleale, jasne, jasne, już wycinam. Uwielbiam zbierać bawełenkę, mrug, mrug, nie daję po sobie nic poznać. Pogoda taka jakaś, szara, nie?

I aż chyba Janoszowi zrobiło się mnie żal. Bo stos prostokątów zrobił się naprawdę spory, zasuwam jakby mi płacili od sztuki, a tu jeszcze Jędza się czepia. Niesprawiedliwa niesprawiedliwość, gołym okiem widać idiotyzm mojego bycia w tym miejscu.
I jakoś wyczarował skądś planszę do chińczyka, taką z naprawdę ładnymi pionkami, które wyglądają jak miniaturowe szklane butelki po różnego rodzaju napojach. I gestem udał, że zrzuca cały ten durny materiał na podłogę i kazał mi zagrać. I zagraliśmy, we czworo, my dwoje, kobieta, która w zeszłym tygodniu robiła ze mną kwiatki i jeszcze jedna opiekunka. I polepszył mi się humor, zdecydowanie, przy wydawaniu obiadu już się uśmiechałam i ruchy też miałam szybsze, takie standardowo entuzjastyczne, jak to ja.

Najadłam się i nawet zaczęłam trochę wierzyć w to, o czym ostatnio wspomniał Felix (a co wtedy nazwałam Syndromem Sztokholmskim i kazałam mu się zamknąć)- że może to my oczekujemy za dużo? Że może tak ma być, że wolontariusze są trochę na doczepkę gdziekolwiek nie pójdą? Może to normalka, powinnam wycinać i dać innym żyć?

Ale po kolejnej godzinie cięcia prostokątów poszłam po rozum do głowy i uznałam, że nie. Nie oczekuję za dużo. Oczekuję, że będę pracować i pomagać. Oczekuję, że dostanę sensowne zadanie, czegoś się nauczę i pomagając będę miała satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Na to się zapisywałam, na to zasługuje, jestem wystarczająco dobra, by nalegać na spełnienie podstawowych założeń projektu. Żadne za dużo.

I tak pół godziny przed końcem pracy Pani-Od-Maszyny-Do-Szycia poprosiła, żebym przystopowała, bo ma za dużo prostokątów i nie wyrabia. Więc usiadłam na kanapie, koło drzemiącego dziadka i czytałam książkę, by potem spróbować wypocić negatywne emocje na siłowni.

I tym razem przestałam też być miła i wspominająca o ewentualnej możliwości dopasowania kilku rzeczy. Teraz weszłam na poziom "ten projekt jest nieodpowiedni, nudzę się, nie rozwijam, jestem sfrustrowana i smutna, nie wyobrażam sobie pracy w taki sposób aż do sierpnia. Co możemy zrobić?", na co dostaję smutną minkę i obietnicę, że mój mentor zapyta mojej szefowej. Zaznaczę, że jeden podpis na moim formularzu wakacyjnym załatwiano tydzień, a szefowa urzęduje schodami do góry, dokładnie w tym samym budynku.

Za to moja Gdyńska organizacja zareagowała przepięknie, dając mi nadzieję na popchnięcie czegoś do przodu.

Biorę głęboki oddech i liczę, że będzie tak, jak ma być, i nie będę musiała się odnajdywać w polskiej rzeczywistości za szybko. Chociaż w tej chwili ta opcja wydaje się niesamowicie pociągająca.
Nie poddaję się.

poniedziałek, 19 października 2015

"If it doesn't challenge you, it doesn't change you."- Fred Devito

Coś jest w wodzie, w powietrzu, albo w internecie, co sprawia, że od kiedy przyjechałam na Węgry notorycznie się spóźniam.
Takie tam, zaspać dwie godziny do pracy, każdemu się zdarza, prawda?
A najdziwniejsze jest to, że tylko ja się tym przejmuje.
Wbiegam zdyszana po szalonej jeździe do szkoły, centralnie w sam środek próby do przyszłotygodniowej akademii, rozglądam się, odnajduję "moją" klasę, rzucam się na ziemię bijąc głową o podłogę w geście rozpaczy i przeprosin i... nikt się za bardzo nie przejął. I wypuścili mnie do domu godzinę szybciej, co wykorzystałam na wycieczkę do mojego mentora i poważną rozmowę o tym, że nudzę się jak mops w pracy i chcę mieć jej więcej, albo chociaż troszkę. Ogólna nuda i brak przydatności (czyli dwie rzeczy, których akurat na wolontariacie bym się nie spodziewała) podlewają w człowieczej głowie nasionka, które od jakiegoś czasu leżały w ziemi w moim mózgu.
I tak oto, nożyczkami do paznokci, ucięłam swoje dwa warkocze, by zapakować je w kopertę i wysłać heeen, do Polski*, na peruki dla dzieci.
Trochę krzywo mi wyszło (a to niespodzianka), więc do pracy w domu opieki poszłam w najsłodszych kiteczkach na świecie. I dacie wiarę, że przez chwilę w ten wtorek (12.10) coś się nawet w tym ośrodku działo!? Robiliśmy kwiatki z bibuły. Przez "my" rozumiem siebie, drugą opiekunkę i jedną (1) pensjonariuszkę. To było ciekawe doświadczenie- wiele osób, których nigdy nie widziałam we wspólnej sali, wyszło ze swoich pokoi wybierając siedzenie na krześle ponad siedzenie na łóżku.
I siedzieli, patrząc z daleka co robimy. Po kilku chwilach zrobiło mi się głupio, że ja robię te kwiatki, zamiast może odstąpić miejsce komuś, kto z nudów umiera w tym przybytku 24/7 i prawdopodobnie mógłby użyć trochę rozrywki i ćwiczeń manualnych.
Więc wstałam i międzynarodowym językiem ciała dałam znać najaktywniejszemu staruszkowi (temu, który zawsze koniecznie chce mi pomagać w przesuwaniu materiału, gdy go wycinam, a raz niemalże wyrwał mi wózek z innym staruszkiem, tylko po to, by móc go zawieść do jadalni), że może usiąść i zawijać zamiast mnie. Początkowo wstał i jakby się ucieszył, ale gdy tylko zobaczył, że miałby robić kwiatki, od razu pokręcił głową i usiadł z powrotem, pokazując, że nie chce. I wszyscy ci bacsi siedzieli i patrzyli, mimo ewidentnej ochoty na trochę rozrywki. Zaczęłam się zastanawiać, z czego to mogło wynikać. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to nadal silne na Węgrzech role płciowe- kwiatki? bibuła? Pff, dla bab. (i gejów)
Dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy Ilona néni proponowała mi udział w zajęciach z haftu. Proponowała je tylko MNIE, mimo, że Felix stał obok i tłumaczył jej propozycję z niemieckiego na angielski. 

Całe popołudnie spędziłam szukając fryzjera, który od ręki podciąłby i wyrównał to, co mi zostało. I oj, naszukałam się, naszukałam. Ale znalazłam! Salonik rodem z PRL-u (WRL-u?) upchnięty gdzieś pomiędzy wątpliwej jakości butikiem a lodziarnią, prowadzony przez grono staruszek z trwałymi i przecudnie kolorowymi wisiorami z Maryją.
Sprawę załatwiłam po angielsko-węgierku: ja mówiłam powoli i spokojnie po angielsku oraz machałam rękami, Pani Fryzjerka mówiła powoli i spokojnie po węgiersku oraz również machała rękami. I się dogadałyśmy, prawie doskonale- tylko przedziałek zrobiono mi po innej stronie, więc po powrocie do naturalnego stanu, lewa część moich włosów jest troszeczkę dłuższa od prawej. Taka, no wiecie, asymetryczna fryzurka :)

Środę (14.10) miałam intensywną. Ponieważ w pracy przez większość czasu nic się nie dzieje (co usilnie, wbrew przeciwnościom, staram się zwalczyć), bardzo cieszyłam się na nawiązanie współpracy z Węgierską (Kecskemetańską?) filią SOS Wiosek Dziecięcych. I tak zaraz po wyjściu z kuchni w dziennym schronisku dla bezdomnych (i zjedzeniu kawałka tortu) ruszyłam do budynku Youth Center należącego do organizacji. Zgubiłam się okropnie, na miejsce dotarłam całe 10 minut po czasie, spanikowana, że wszyscy na mnie czekają. Uspokajam oddech, dzwonię dzwonkiem raz, drugi... Cisza.
Uznałam więc (przyjmijmy, że miałam do tego podstawy), że dzwonek jest zepsuty i spróbuję po prostu WEJŚĆ DO ŚRODKA, co też zrobiłam, spotykając na schodach mocno przerażonego nastolatka. Zaczęłam opowiadać kim jestem i po co przyszłam, licząc, że mnie nie wykopie. A on wzruszył ramionami, powiedział, że nic nie wie o tym, że miał przyjść ktoś od angielskiego, ale co tam. Więc przez następne piętnaście minut siedziałam na krześle czekając, aż przyjdzie ktoś, kto wie co się dzieje.
Ponieważ mieszkam teraz na Węgrzech, nic nie może być tak, jak ustalone zostały mailowo dwa dni wcześniej. Zamiast dwóch indywidualnych uczniów i jednej dwuosobowej grupy po 50 minut, miałam dwugodzinne zajęcia z PaniąPracownikSocjalny. Nie narzekam, praca to praca, przynajmniej jestem zajęta i ten jeden raz w tygodniu stawiam czoła jakimś wyzwaniom. Czy to brzmi smutno i żałośnie? BO MIAŁO.

Za to English Chat Club zawsze poprawia mi humor, nawet gdy dzieje się wieczorem, a ja jestem na nogach od rana. Jest pozytywnie, gramy w gry, gadamy, poznaję obcokrajowców, pasjonatów znających runiczny język węgierski, miłych ludzi. Fajno.
Gość po mojej prawej- Rafael- przyjechał z Belgii by uczyć tu Francuskiego we wszystkich możliwych szkołach.

O, i czy chwaliłam się już, że W KOŃCU, po miesiącu nicnierobienia w świetlicy ZMIENIONO NAM GODZINY!? Hip-hip-hurra, teraz nudzimy się tylko trzy, trzy i pół godzinki, po czym schodzą się dzieci.
W ten czwartek (15.10) razem z Felixem uczyliśmy je pojedynczych angielskich, niemieckich i polskich słówek, a gdy zebrała się cała grupa graliśmy w grę z pokazywaniem i rysowaniem. Dzieciaki zadawały mi mnóstwo pytań, począwszy od tego, czy Felix jest moim bratem (nie jest), chłopakiem (nie jest, ale wszyscy zdają się zakładać, że jest), poprzez to, czy mam dziecko (nie mam), czy mam męża (nie mam, chociaż gest oznaczający męża był przeuroczy), aż do tego ile mam lat (19), oraz ile moi rodzice mają lat (tu nastąpiło wielkie zdziwienie, że tak dużo!).
Nigdy nie myślałam o sobie jako o kimś, kto teoretycznie mógłby już mieć dziecko (co, ja? Błagam, nie mam co w życiu ze sobą robić?), i to był pierwszy raz kiedy naprawdę poczułam, że kultura w której ja się wychowałam, jest znacząco inna od tej, w której dorastają te dzieciaki. Nie mogę się doczekać, by ją zagłębić!

Piątek (16.10) rano miałam wolny od lekcji języka (nauczyciel w Polsce, huh), więc spotkałam się z byłą wolontariuszką EVS w Niemczech. Zabrała mnie na największą, najgęstszą i najsłodszą gorącą czekoladę na świecie. Byłam w niebie.
A po południu inne wolontariuszki w kuchni mówiły mi, jak strasznie mnie lubią i jaka jestem miła. Jedna z nich dała mi duży uścisk, żebym na pewno zrozumiała, co mówią. Nie wiem skąd im przyszły takie pomysły, skoro nie za bardzo mamy się jak porozumieć, a przez większość czasu i tak nie mamy zajęcia (ja czytam, one sobie dyskutują). Chyba, ze to taka babcina rzecz po prostu- lubi się wszystkich :)

A w weekend spałam, spałam, spałam, jadłam słodycze z paczki od mamy, kupiłam obiad bezdomnemu,  i dokończyłam serial. Życie przecieka mi przez palce.
(codziennie mijam to miejsce w drodze do pracy i za każdym dziwię się dokładnie tak samo. Oto jest "POMARAŃCZOWA APTEKA", która jest zielona. Najlepiej <3 )


* Do Polski bynajmniej dlatego, że w głębi serca jestem wspierającą ONR nacjonalistką głosującą na PiS/Korwina, tylko dlatego, że nie byłam w stanie przedrzeć się przez węgierskie internety na tyle, by znaleźć odpowiedni adres :) 

niedziela, 11 października 2015

"Life wants you to win. Please get out of your own way." - Robin Sharma

Trzeci tydzień wolontariatu dobiegł końca.
Tak jakoś wyszło, że w poniedziałek (5.10) pierwszy raz poszłam do szkoły dla niepełnosprawnych, by zobaczyć, co będę robić przez wszystkie inne poniedziałki aż do końca projektu.
Gdy weszłam do klasy było tam tylko kilkoro dzieci (czy, raczej, nastolatków), nauczyciel i asystentka osób niepełnosprawnych. W przeciągu dnia doszło jeszcze kilkoro uczniów. Nauczyciel poprosił, by każdy się ze mną przywitał, a mnie od razu uderzyły różnice w rozwoju- od dzieciaków, których niepełnosprawność jest niewidoczna i które z wielkim uśmiechem mówią Ci "cześć", aż do osób tak silnie upośledzonych, że nie są w stanie się odezwać i chyba nie do końca rozumieją, że w ogóle się tam pojawiłam.
Po kilkunastu minutach siedzenia w kółku, w którym nauczyciel zadawał każdemu po kolei pytanie jak minął jego weekend, kolejka doszła do jednej z dziewczynek z zespołem Downa, która nie mówi. Zadawanie jej jakiegokolwiek pytania wymagającego odpowiedzi nie miało sensu, więc została poproszona o zatańczenie. I zatańczyła, pośrodku koła, nagrodzona brawami. A później wszyscy śpiewali piosenkę i trzymając się za ręce kręcili w kółko. Dużo pozytywnej energii!
Uczniowie powtarzali pory roku, miesiące i dni tygodnia, oglądali filmik o Halloween i  malowali drzewa. Poszliśmy na spacer po szkole i przyległościach. Jeden z chłopców ciągle wszystkich przytulał i dawał buziaki w ramiona i policzki, od jego dziewczyny trzeba go było odciągać.
Zdziwiło mnie podejście nauczycieli do kontaktu fizycznego z uczniami. W Stanach mocno podkreślali, że najlepiej zachować dystans, mam wrażenie, że polskie podejście jest podobne. A tutaj nie. Nauczyciele ciągle przytulają dzieciaki, całują je w czółka i główki, głaszczą. A dzieciaki robią podobnie. Podczas lunchu podbiegł do mnie jakiś chłopiec, uściskał mnie i pobiegł dalej. Muszę popracować nad moim nastawieniem w tej kwestii; czułam się trochę niekomfortowo i byłam bardzo spięta. Ale... It's not better, it's not worse, it's just different. :)

W środę (7.10) dowiedziałam się, że PanDziekan nie uważa, bym była godna Indywidualnej Organizacji Studiów, więc nie wyraził zgody na takową (co jest oczywiście całkowicie uzasadnione, biorąc pod uwagę dzikie tłumy pasjonatów którzy walą drzwiami i oknami studiować pracę socjalną). Nie mogłam zdecydować, czy mnie to martwi czy cieszy, czy po prostu znaczy, że będę musiała się zająć czymś innym twórczym i rozwijającym będąc na emigracji.
Ale świat daje mi znaki. I wszechświat pracuje tak, by wszystko się ułożyło jak najlepiej.
Więc tego wieczoru, gdy poszłam na spotkanie English Chat Clubu, wszechświat postawił na mojej drodze kobietę, która zajmuje się koordynacją wolontariuszy w SOS Wioski Dziecięce na Węgrzech. I zanim się o tym dowiedziałam, to ona zaproponowała, że może chciałabym w wolnym czasie zaangażować się w ich działalność. Dosyć wymowne potwierdzenie, że powinnam się skupić na pracy tutaj :)
Pierwszy raz przyszedł ze mną również Felix! (po prawej)
W centrum miasteczka odbywa się Festyn Jajek. Dzieciaki skaczą po słomie, ja oglądam rękodzieło, kupuję miód i próbuję węgierskiego jedzenia. W ten sposób zjadłam lángos ("o, gdzieś to słyszałam, nie wiem co to, POPROSZĘ)- smażony na głębokim tłuszczu "chleb" serwowany ze śmietaną i serem. Trochę smakowało pączkiem, trochę tostem, trochę śmietaną... Słono było. Nie byłam w stanie go dokończyć, ale cieszę się z możliwości kulinarnego rozwoju :)
zdjęcie z Budapest Underguide
Obserwacja po pierwszym miesiącu pobytu:
JEJKU JAK CI WĘGRZY NIE OGARNIAJĄ.
Nikt nic nie wie, plany zmieniają się co minutę, nigdy nie jestem do końca doinformowana.
Z moją szefową rozmawiamy po Węgiersku. A raczej próbujemy, dodając do tego całą masę pantomimy i komunikacji niewerbalnej. Zazwyczaj kończy się tak, że kiwam głową i się uśmiecham, łapiąc może jedną trzecią tego, co jest mówione (i zazwyczaj wystarcza, bo mój mentor wie drugą jedną trzecią, a trzecia jedna trzecia egzystuje w innym wymiarze). Od jakiegoś czasu coś mówiła o zaproszeniu mnie i Felixa na obiad, w piątek powiedziała, że w niedzielę. Zmieniła również plany dotyczące weekendowego wyjazdu na granicę. Napisałam do mojego mentora, żeby potwierdził, czy zrozumiałam to, co miałam zrozumieć. I tak, na granicę nie pojechaliśmy, ale o obiedzie nikt nic nie wspomniał, uznałam więc, że go nie będzie. Bo ani na konkretną godzinę się nie umówiliśmy, ani w sumie na dzień też nie, a Felix pojechał sobie gdzieś.

Więc w niedzielę (11.10) zrobiłam pranie, wstawiłam drugie, cudem zmotywowałam się do zmiany piżamy na dżinsy, rozważyłam wyprawę do muzeum, ale padało, więc zostałam Perfekcyjną Panią Domu i zjadłam gigantyczne śniadanie złożone z WARZYW (!!GOOD LIFE CHOICES!!), jajecznicy i bułki, po czym położyłam się na kocyku i oglądając wszystkie idiotyczne filmy na youtube cieszyłam się swoją jedzeniową ciążą.
Aż tu nagle wchodzi do mnie jakiś facet i mnie woła po imieniu. I (komunikując się w języku którego nie znam, przypominam) okazuje się, że on przyszedł, żeby mnie zabrać na obiad do Eva néni, tak po prostu. Co z tego, że mogłam nie być w domu (i prawie nie byłam). Co z tego, że nikt do mnie nie zadzwonił uprzedzić wcześniej. Co z tego, że właśnie zjadłam gigantyczne śniadanie. Co z tego, że trzy dni nie myłam włosów, bo po co. Ruszyłam tyłek i poszłam zjeść obiad.

Inny przykład?
Uczę się tutaj węgierskiego. Raz w tygodniu odwiedzam nauczyciela u niego w mieszkaniu, robimy ćwiczenia przez 90 minut. Czasami rozmawiamy o różnicach kulturowych, a ja sobie narzekam, jak bardzo moja organizacja goszcząca nie ogarnia. Ostatnio zapytał mnie, czy uważam, że Węgrzy są mniej zorganizowani od innych europejskich narodów. Odpowiedziałam, że zgodnie z moim doświadczeniem, tak. Że nie przejmują się, że coś jest "na jutro", że coś jest niezorganizowane, że ktoś czegoś nie wie. YOLO, jakoś to będzie. Nauczyciel strasznie się dziwił, kontynuowaliśmy lekcję (podczas której co chwilę dzwonił do mnie mentor lub Felix, żeby mi powiedzieć, że mam być gdzieś, gdzie nie miałam być, bo doktor. Co doktor? Nic. Doktor. Przybądź.)
Następnie próbowaliśmy umówić się na kolejne spotkanie- za tydzień nie mogliśmy, ze względu na wyjazd nauczyciela do Polski (troszkę zazdro :< ), więc ustaliliśmy termin za dwa tygodnie. Zapisałam w kalendarzu, po czym słyszę: "No, tylko jeszcze nie wiem gdzie się spotkamy, bo to mieszkanie sprzedaliśmy, a nasz dom będzie gotowy dopiero latem."
Rozejrzałam się po pokoju, który ZDECYDOWANIE nie wyglądał jakby miał być przeprowadzony w ciągu dwóch tygodni.
Ale kto by się przejmował, dwa tygodnie to kupa czasu żeby znaleźć lokum dla siebie i swojej rodziny, prawda?
Oj, zdecydowanie uczę się tutaj luzu i spontaniczności. Bo plany zmieniają się co chwila, a przepływ informacji nie jest mocną stroną tutejszego społeczeństwa :)

A moj mentor jest najuroczszy:

+ w sklepie w którym robię zakupy od tygodnia stoją świąteczne mikołaje i pierniki. Zaraz obok zniczy na 1 listopada. Węgry biją Amerykę na głowę. :)

sobota, 10 października 2015

"Aimee&Jaguar" Erica Fischer

Berlin, czasy drugiej wojny światowej. Lilly jest prawdziwą, dobrą, niemiecką żoną, czwórką dzieci zasłużyła na brązowy medal furhera i pomagaczkę do zajmowania się domem, która okazuje się mieć bardzo ciekawe grono koleżanek.
I tak jakoś wychodzi, że Lilly łapie dosyć dobry kontakt z tymi koleżankami, spędzając z nimi coraz więcej i więcej czasu, dosyć szybko orientując się, że do tej pory czegoś jej w życiu brakowało. Z jedną z nich- Felice- "nadają na tych samych falach" i, na przestrzeni roku, coraz bardziej się do siebie zbliżają.
Snują plany na przyszłość, piszą do siebie listy i wiersze, tęsknią niesamowicie. W pewnym momencie Felice wprowadza się do Lilly i tworzą piękną Tęczową Rodzinę. Simple as this.

Chociaż nie do końca takie simple, bo o ile dwie kobiety razem wychowujące dzieci jeszcze się jakoś zgubią w Berlińskim tłoku, to fakt, że jedna z nich jest Żydówką już nie do końca jest tak łatwy do wytłumaczenia. A do tego utrzymuje rodzinę pracując pod fałszywym nazwiskiem w nazistowskiej gazecie, z której wyciąga tyle informacji, ile się da.
I tak jakoś się dzieje, że biedna, dobra Felice zostaje zatrzymana i wysłana bógwiegdzie. Lilly szaleje. Podejmuje nierozsądne, niebezpieczne decyzje i za wszelką cenę stara się ją odzyskać. Ich listy przedrukowane w tych ostatnich rozdziałach rozdzierają serce i nawet zawinięcie się w kołderkowe burrito i wypicie morza herbaty nie pomaga.

O ile homoseksualizm w literaturze faktu jest tematem stosunkowo popularnym, to pozycji na temat par i jednostek w przeszłości nie istnieje tak wiele. Osadzenie zjawiska w kontekście historycznym jest konieczne do osiągnięcia pełnej akceptacji, uznania że nie jest to "kolejny amerykański wymysł" czy "zachodnia moda", tylko coś, co istniało długo zanim zostało nazwane, istnieje i istnieć będzie.

I o ile o II wojnie światowej mówi się często i gęsto, to równie często pomija się tragedie konkretnych grup społecznych- ilu z Was słyszało o "różowych trójkątach"? W szkole nie wspominaliśmy również o "asocjalnych"- włóczęgach, prostytutkach czy Cyganach. Więźniami za wiarę byli Świadkowie Jehowy. Czy gdzieś pojawiła się analiza sytuacji osób niepełnosprawnych i upośledzonych w obozach koncentracyjnych?
Historię piszą zwycięzcy. Starajmy się jednak nie wymazywać cierpień innych, tylko po to, by nas żałowano bardziej.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------
"Aimee&Jaguar" wygrzebana została w Warszawie na stoisku z używanymi książkami, kupiona pod wpływem emocji na dwadzieścia cztery godziny przed moim wyjazdem. Już chyba zawsze będzie mi się kojarzyć z pączkami u Pawłowicz, Nowym Światem i wyprowadzką.

wtorek, 6 października 2015

"OŚWIADCZAM, że moje widzenie obrazu rzeczywistości jest arcydziełem, jego treści i formy nie będę uzgadniał z nikim."- L. Przyjemski

Wybierając Kecskemet jako miejsce mojego rocznego pobytu kierowałam się głównie opisem projektu, ale brałam pod uwagę również położenie geograficzne- moje nowe miasto znajduje się niemalże dokładnie w centrum kraju. Gdzie lepiej można doświadczyć kultury jeśli nie w środku, będąc z każdej strony otoczonym Węgrami, Węgrami i Węgrami?
Do stolicy blisko, połączenia kolejowe są, połączenia długodystansowych autobusów lepsze niż dobre. Pogoda sprzyja, wstyd byłoby siedzieć w domu, szczególnie, że raczej wszędzie blisko.

I tak oto, palcem po mapie, został wybrany Segedyn (węg. Szeged). Trzecie pod względem ilości ludności miasto Węgier, położone na rzece Cisie, zaraz koło granicy z Rumunią i Serbią, nazwane "Miastem słońca", że względu na największą w kraju ilość słonecznych dni. I to trzeba im oddać, słoneczko grzało, miły wiaterek owiewał nam twarze, lody same się kupowały, lato w pełni!

Pierwsze co zrobiliśmy po przyjeździe, do znaleźliśmy mieszkanie naszego hosta z couchsurfingu. Przemiły gość zajmujący się zawodowo nauczaniem o środowisku na uniwersytecie, a hobbystycznie i z powołania pracą z romskimi dziećmi. Do tego okazało się, że jego dziewczyna dzień wcześniej wróciła ze swojego EVSu z Hiszpanii. Wolontariusze wszędzie? :)
Segedyn jako ośrodek miejski zaistniał już w XII wieku, ale  w 1879 w wyniku powodzi zniszczonych zostało prawie 6 tysięcy domów. Według przewodnika "odbudowało się we wspaniałej postaci" nie zapominając o wielu przypominających powódź pomniejszych pomnikach.
Tekst napisu próbowaliśmy rozszyfrować ze słownikiem, udało się tylko połowicznie. "Jestem węgrami, cośtam, rzeka."
Felix wyrywa laski


Przykład węgierskiej architektury sakralnej XX wieku, najbardziej znany zabytek miasta, niestety obecnie w remoncie. Udało nam się za to zobaczyć jak zegar po przeciwnej stronie placu wybija godzinę, nawiązując tym samym do średniowiecznych uniwersytetów w tym mieście. Ale uwaga! Godzinę wybija niepełną- my załapaliśmy się na kwadrans po dwunastej, spektakl dzieje się również chwilę przed osiemnastą :)
Zaraz koło katedry znajduje się również najstarsza budowla Szegedu, dwunastowieczna wieża, przerobiona na baptysterium (miejsce, gdzie chrzci się ludzi).
Zastanawia mnie, jaka jest oficjalna interpretacja tego pomnika, bo mnie głowy wpadły same niemiłe rzeczy. Ktoś, coś?  :)
Female power!
Przysięgam, że identyczny kościół jest nie tylko w Kecskemet, ale również w jednym z miasteczek, które mijaliśmy. I każdy jest (rzekomo) projektowany przez kogoś innego!

Śpiąc u obcych ludzi poznaliśmy również przemiłą Amerykankę, która uczyła angielskiego chyba w każdym możliwym kraju (w tym w Polsce) i od jakiegoś czasu tak sobie podróżuje po świecie, bo czemu nie? Jej fluidy zainspirowały mnie do kupna przewodnika po Węgrzech, powolutku planuję i zaznaczam karteczkami. Byleby tylko zimna nie przyszła za wcześnie! :)

poniedziałek, 5 października 2015

"The idea that some lives metter less is the root of all that is wrong with the world."- Paul Farmer

Mam przyjaciółkę, która mawia, że "sen jest dla słabych". A mnie powtarza to już zdecydowanie często, bo zmęczona robię się okropnie marudna, płaczliwa i nieprzyjemna. Nie umiem operować na zmęczeniu i głodzie, w tych stanach nie odpowiadam za swoje reakcje. Ale pracuję nad tym, a poprzez"pracę nad tym", rozumiem zapisanie się na całonocną pomoc uchodźcom na granicy węgiersko-chorwackiej. Kto by się bawił w metodę małych kroczków; go big or go home, #YOLO.

Niedziela (27.09), godzina chwilę po 12, niektórzy pewnie dopiero budzą się po imprezie, inni odbywają południową drzemkę, jeszcze inni kują do matury, lub siedzą w kościele. A ja ładuję się do wielkiego auta z wielkim napisem MAGYAR MÁLTAI SZERETETSZOLGÁLAT i z czterema podobnymi sobie miśkami ruszamy w trochę ponad trzygodzinną podróż do miasteczka Barcs, w którym niema nic poza wyżej wymienioną granicą.

Docieramy, wyładowujemy to co przywieźliśmy i spod swojego namiotu obserwujemy TYCH podludzi, TYCH nielegalnych, TYCH terrorystów, TĘ islamską zarazę. Stop islamizacji Europy? Wiecie, gdyby ci PrawdziwiPolscyPatrioci umieli się tak pięknie ustawić w kolejkę jak ta Islamska Zaraza i tak kulturalnie czekać na swoją kolej we wszystkim, to może w końcu zaczęliby nas nazywać Europą Zachodnią.

Ludzie czekali na wielkim placu, gdzieś pomiędzy stanowiskami straży granicznej, a dworcem kolejowym. Większość była już zaopatrzona w prowiant rozdawany przez wolontariuszy, wiadomo było, że pociąg ma zaraz przyjechać. Niektórzy się trzęśli, ktoś prosił o folię termiczną dla córeczki. Wszyscy pogrupowani po sto osób, naokoło pałętało się sporo policjantów i żołnierzy z wielkimi karabinami i w hełmach jak z filmów o armii amerykańskiej. Grzałam rączki na herbacie, niewiele mając do zrobienia. Pomogłabym dźwigać te wory. Pomogłabym lulać dzieci. Nakarmiłabym wszystkich, powiedziałabym, że wszystko będzie dobrze. Najchętniej, to zatrzymałabym Al-Assada, "prezydenta" Syrii i kazała mu zbierać cały ten syf, który narobił półtora roku temu zrzucając broń chemiczną na własnych obywateli, i zatrzymałabym ISIS, który wiadomo co robi, sama, tymi ręcami. Ale nie umiem, nie mogę, nie potrafię, nie mam prawa. Więc nadal grzeję łapki i paczę, jak Pan Żołnierz daje znak, że pociąg jest. I kolumny od lewej po kolei wstają, i spokojnie idą za przewodnikiem. Jedna, i druga, i trzecia...
W pewnym momencie mały chłopiec podnosi rączkę i krzyczy "baj-baj!". I wszystkie wolontariuszki a śmiech i też "baj-baj!". I nagle cała kolumna mruczy i pokrzykuje "baj-baj".

Zostaliśmy sami. Panowie z karabinami przyszli na kawkę, chociaż nie przekroczyli umownej linii namiotu i nie usiedli z nami- kulturalnie brali kubeczki, dziękowali za ciastka i szli robić Ważne Rzeczy poza naszym polem widzenia, które to zmniejszało się z każdą minutą. Ściemniało się, robiło się jeszcze zimniej, herbata wychodziła, a myśmy czekali...

....i czekali....


...i czekali....


... i trochę się nudziliśmy, trzeba przyznać.

Wysiedzieliśmy do północy, zjedliśmy kolację, butelka wina została otworzona (tylko ja się przejmowałam, że jak to tak, w pracy), rozdział dokończony i huzia na Józia, idziemy spać! W aucie, w namiocie lub w składzie prowiantu. Niemalże jak na obozie harcerskim. Koło drugiej w nocy spodziewaliśmy się gwałtownej pobudki, ale nic takiego się nie zdarzyło i całą noc przewracaliśmy się z boku na bok, wierzgając zmarzniętymi stópkami i noskami, by z samego rana wrócić do domu.
Odblaski na kurtkach odbijały światło, więc pomimo zimnego zimna padła komenda, że zdejmujemy. Tutaj staramy się nie zamarznąć. :)
Nasza ekipa + ludzie z Węgierskiego Czerwonego Krzyża + wolontariuszka Ökumenikus + Pani Dziennikarka

Tego tygodnia odbyliśmy jeszcze jeden wyjazd tego typu i tym razem wróciliśmy już koło północy- od ponad 36 godzin na tej granicy nikt się nie pojawił. Być nastawionym na działanie i siedzieć bezczynie, huh, ciężko.

A swoją drogą, to moi bezdomni są najmilsi. Jeden coś kuma po polsku, bo miał kiedyś kolegę we Wrocławiu i próbuje, drugi mnie pyta co czytam, trzeci czy mam chłopaka i udaje, że się oświadcza. Prowadzą do mnie długie rozmowy po węgiersku na temat sposobów nauki języków obcych. Piątkowe popołudniowe zmiany są powolne, leniwe i sympatyczne :)

Fun fact: Na Węgrzech zupa pomidorowa jest słodka. Siedzę sobie i jem, zastanawiając się, czemu nie ma śmietany i co to za dziwna słodycz, aż jedna z kobiet uznała, że coś jej nie pasuje, poszła do kuchni i dosypała sobie trzy wielkie, czubate łychy cukru dosładzając. #culturaldifferences

czwartek, 1 października 2015

"Sekretne życie pszczół" Sue Monk Kidd

Lata 60 XX wieku, głębokie południe USA.
Początkowo wydawać się może, że jest to historia czternastoletniej białej dziewczynki, która bierze nogi za pas i ratuje siebie oraz swoją opiekunkę przed niesprawiedliwym traktowaniem, więzieniem, czy może nawet śmiercią.
Jednak im głębiej w książkę, tym mniej cała opowieść kręci się dookoła Lily. Wprawdzie jest ona nadal główną bohaterką i narratorką, ale w pewnym momencie staje się jedynie pryzmatem, tubą, dzięki której inne postaci mogą wybrzmieć pełniej, której przemyślenia obnażają niedoskonałości ówczesnego systemu i wychowania.

Czarnoskóre kobiety (aż się prosi o użycie amerykańskiego terminu Women of Color), które są dla siebie jak siostry, dbają o siebie, troszczą się, razem pracują, odpoczywają, wspierają się, wierzą w siebie, skaczą za sobą w ogień, są silne, pracowite i oddane, a przy okazji mają w sobie wewnętrzną dobroć i ciepło, przedstawiona bardzo indywidualistycznie.
Sue Kidd zbudowała wiele szczegółowych, głębokich bohaterek (i bohaterów), które starają się osiągnąć swój cel pomimo niepowodzeń i trudności, nie tracąc przy tym poczucia wspólnoty. Czarnoskóry chłopiec pragnący zostać prawnikiem? Czemu nie, dodajmy do tego białego sojusznika, który robi wszystko, by młodemu pomóc. Kobieta poświęcająca swój czas wolontariackiej pracy w szpitalu? Idealnie pasuje. Choroba psychiczna, którą wszyscy akceptują i starają się zwalczyć miłością? Jest. Przestrzeń dla rozwoju i dojrzewania? Lepsza niż gdziekolwiek. Autorka przemyca wiele z treści które są niezmiernie ważne i aktualne nawet w dzisiejszym feminizmie, akcentując konieczność siostrzanej miłości pomiędzy kobietami.

Atmosfera rodzinna, pachnąca miodem (konsumpcja tegoż w moim życiu zwiększyła się dwukrotnie w trakcie czytania), bardzo wciągająca, a do tego przyzwoicie nieciężka.

Do tego nie omieszkam wspomnieć, że wiele z bohaterek grubo przekroczyło już wiek typowej protagonistki w literaturze i filmie w dwudziestym pierwszym wieku i waha się pomiędzy trzydziestym-którymś a pięćdziesiątym rokiem życia. (ekhem, ekhem, gloryfikacja młodości ORAZ whitewashing wychodzi jak słoma z butów w hollywoodzkim filmie na podstawie książki...).

I koniec końców, szczęśliwe zakończenie i duży uśmiech na twarzy przez całą lekturę.
Idealna do herbaty z miodem, herbatników z dżemem różanym i grubych, wełnianych skarpet. :)