piątek, 19 lutego 2016

"Księgi Jakubowe" Olga Tokarczuk

Wielkie, przepastne tomiszcze. Istna przeprawa, taka z plecakiem i dobrymi butami trekkingowymi. Przez chaszcze, mrowie bohaterów, dekady i wątki. Wymagająca ciągłego skupienia i wysiłku intelektualnego, jednak oferująca w zamian niesamowicie szczegółowy, dopracowany, pięknie napisany świat. Książka, w której świecie przepada się na dwa miesiące (tyle zajęła mnie), przyzwyczaja do magii XVIII wieku, którą zamyka się z poczuciem, że można by spędzić nad nią tyle samo czasu, ile zajęło napisanie jej, a i tak zostałyby w niej wątki do zgłębienia, odkrycia, pogłębienia, zrozumienia.

Europa u stóp czytelnika, codziennie uczy czegoś nowego, multikulturalizm działający w Rzeczpospolitej bardziej niż obecnie, religie, sekty, krótki przewodnik po manipulacji i wywieraniu wpływu na ludzi. Jak powiedzieć, że jesteś Mesjaszem i z trzech szaleńców którzy Ci wierzą stworzyć grupę kilkunastu tysięcy.
Kawał dobrej literatury.

Najbardziej niesamowita jest jednak popularność tak obszernego i wysokiego dzieła. Wszędzie o niej słychać. W empiku zajmuje całą półkę, a przecież jakością odstaje od standardowego asortymentu tego przybytku. Dobry znak dla polskiego czytelnictwa czy raczej świetna robota ludzi od marketingu? Niezależnie- polecam, bo warto.

środa, 17 lutego 2016

Mix Filmowy #1

Tytuł: "Na śmierć i życie" (ang. "Kill your darlings")
Reżyseria: John Krokidas
USA, 2013, 104 min.

Oprócz opowiadania historii początków beatników, cudownie nadaje się do obejrzenia jako uniwersalna historia młodych ludzi.
Poezja jako siła niszcząca, ale również budująca, wywołująca i odbijająca przemiany społeczne i próbę tworzenia nowych reguł rządzących światem.
Wystarczająco wciągający, by myśl "to Harry Potter" nie pojawiła się drugi raz, a widzowie nie wstawali z krzeseł jeszcze przez kilka minut po pojawieniu się napisów końcowych.


Tytuł: "Mój mi Marianna"
Reżyseria: Karolina Bielawska
Polska, 2015, 74 min.

Dosyć rzadko film dokumentalny (nawet, jak w tym przypadku, fabularyzowany) trafia do kin, jeszcze rzadziej, jeżeli mówimy o filmach rodzimej produkcji. Temu jednak udało się odbić sporym echem w środowiskach LGBTQ, szczególnie ze względu na fakt zejścia się w czasie premiery "Mów mi..." z projekcjami "Dziewczyny z portretu".

Marianna jest kobietą koło czterdziestki, której płeć przypisana przy urodzeniu nie jest zgodna z jej tożsamością płciową. Reżyserka, później przyjaciółka Marianny, podąża za bohaterką obserwując jej życie- pracę, randki, czas wolny, chodzenie do lekarzy i poddanie się jednej z operacji, której rezultat wywołuje szczery wybuch radości Marianny, ogrzewając również serce widza. Kamera nie opuszcza kobiety nawet po udarze, pokazując jej powolną rehabilitację i całkowite niewpisywanie się w stereotypowy obraz osoby transseksualnej.

Ciekawym zabiegiem było również przeplecenie scen pokazujących Mariannę w codziennych sytuacjach ze scenami czytania scenariusza sztuki teatralnej oraz z materiałami z jej domowego archiwum.

Było kilka momentów, w których scenariusz wydawał się kiepsko zbudowany, lub w których idee przedstawione przez postaci (jednego z lekarzy) spowodowały u mnie marszczenie brwi. Inne ujęcia z kolei były po ludzku (i przypadkiem) wzruszające.

Historia silnej kobiety, silnych związków, życia, w którym jest pod górę w każdym momencie.
A rząd nie podpisał ustawy o uzgodnieniu płci. Shame on you, rządzie.


Tytuł: "Lucyfer"
Reżyseria: Gust Van den Berghe
Belgia, Meksyk, 2014, 110 min.

Czasami zapominam, że nie lubię latynoamerykańskiego kina i skuszona opisami wydaję miliony pieniędzy na bilety. I w trakcie seansu nagle orientuję się, że w tym typie produkcji każda minuta ciągnie się jak godzina, wszystko dzieje się wolno, dialogi są rzadkie, dużo się nie dzieje. I siedzę zastanawiając się, czemu znowu się władowałam w coś takiego. I film się kończy, wyczołguję się z sali kinowej, i po dwóch, trzech dniach mam ochotę wysłać na niego WSZYSTKICH, bo mi się uklepał w głowie i jednak jest super.

"Lucyfer" już na pierwszy rzut oka wyróżnia się formą- zdjęcia są okrągłe (podobno deformujący obraz przyrząd stworzono specjalnie na potrzeby tej produkcji), co sprawia wrażenie oglądania bohaterów przez dziurkę od klucza lub lunetę.

W filmie na ziemię schodzi szatan. Szatan ze zgarbionymi plecami i przodozgryzem, trochę niepewny, trochę zagubiony. Trafia do cichego miasteczka u podnóża wulkanu, w którym dzieje się raczej nic (jeszcze bardziej NIC niż u mnie w Kecskemet) i... zaczyna mieszać. Nie po Hollywoodzku mieszać, z wybuchami i zwrotami akcji, ale powoli, w tempie kina Meksykańskiego. Jest motorem zmian, również powolnych, takich, które łatwo mogą umknąć i wyraźnie widać je tylko gdy porówna się ludzi z pierwszej minuty filmu, z tymi z ostatniej.

Nie wyobrażam sobie oglądanie "Lucyfera" w zaciszu domowym. Po dziesięciu minutach poszłabym po kanapkę i prawdopodobnie bardziej skupiła na jedzeniu niż na oglądaniu (pięknych) Meksykańskich lasów. Na samotny, wieczorny, powolny i nostalgiczny wypad do kina był idealny. Dla wytrwałych.

piątek, 12 lutego 2016

"Moim celem jest stworzenie życia od którego nie będę potrzebował wakacji."- Rob Hill

Życie się dzieje, a ja staram się przebierać nóżkami w tempie wystarczającym by za nim nadążyć.
Ostatnie dwa tygodnie na Węgrzech były przemiłe, przesympatyczne, przekochane, a nawet można by powiedzieć, że były po prostu super i było mi dobrze.

Zostałam poproszona o przeprowadzenie prezentacji o Polsce w English Chat Clubie; po prezentacji poproszono mnie o puszczenie polskiej muzyki, więc ostrożnie wybrałam Domowe Melodie w nadziei, że obejdzie się bez standardowych weselno-pijackich hitów. Co to, to nie. Zaraz się okazało, że ktoś kojarzy "Bałkanicę", a stamtąd już niedaleko do Cleo i Donatana. Skończyliśmy słuchając węgierskiej weselno-pijackiej muzyki, pijąc herbatę i jedząc kanapki.
Mark, który za tydzień wylatuje do Belgii na swój EVS, pomaga z organizacją ECC jak również pracował w świetlicy Kek Elefant, w której pomagałam.
A w pracy sprzątam szuflady komód, bo jedna spanikowana pani przerzuca odpowiedzialność znalezienia mi zajęcia na drugą spanikowaną panią.

Wolne dni trzeba wziąć. Planowałam wykorzystać jeden, na przedłużoną, weekendową wycieczkę do Wiednia, ale po NAPISANYM Z CAPS LOCKIEM mailu od koordynatorki z Budapesztu traktującym o tym, że mam "iść gdzieś i nie siedzieć w Kecskemet" bo przysługują mi jeszcze 3 dni urlopu, przebookowałam hostel  Bratysławie z początku lutego na koniec stycznia i wyruszyłam!

Győr jest szóstym największym miastem Węgier, ośrodkiem uniwersyteckim, położonym dokładnie pomiędzy Budapesztem i Wiedniem. W mojej głowie jest nieodłącznie połączony ze śmiechem Sary z Hiszpanii, który sprawia, że człowiek czuje się jakby był otoczony gromadką małych piesków, które sprawiają, że topnieje serce. I to właśnie w jej towarzystwie, razem z Taz, zwiedzałyśmy miasto w piątek (22.01).
Węgierski i niemiecki. Język angielski traktowany jest na Węgrzech po macoszemu.
Wejście do szkoły dla dziewcząt...
... i dla chłopców.
(Nie)stety wielkie kubasy herbaty w jednym z pubów, alternatywna atmosfera miasta i gorąca farelka zostały opuszczone zanim zdążyłyśmy się nimi nacieszyć, ponieważ czekał na nas WIEDEŃ.

Pojechałyśmy tam w sobotę (23.01) z samego rana, przy ujemnej temperaturze świata, wątpiąc w sens wychodzenia z domu i własny zdrowy rozsądek. Z każdą kolejną godziną zwątpienie się pogłębiało, palce zamarzały, horrendalne Austriackie ceny rujnowały nasze (głównie moje, wschodnioeuropejskie) portfele, a obietnice i przysięgi, że nigdy więcej nigdzie nie pojedziemy zimą sypały się często i gęsto, tym intensywniej im mocniej padał ciężki, wilgotny śnieg. Sprawdzałyśmy najróżniejsze teorie: czy gdy przycisnę łokcie do boków, to będzie mi cieplej? Czy mogę przestać oddychać i przeżyć na samym ogrzanym powietrzu w płucach? Czy gdy zamknę i otworzę oczy, to będzie lato?
Nic nie zadziałało i gdy w końcu o chwilę przed 23 spotkałyśmy się z naszą couchsurfingową gospodynią (która była niesamowitą osobą, dobrą, ciepłą, zrobiła nam cudowne śniadanie i podsunęła masę pomysłów na zwiedzanie dzieląc się dokładną wiedzą na temat miasta. No, i była z Polski!) poważnie wątpiłyśmy, czy następnego ranka będziemy miały wystarczająco dużo siły woli by wyjść spod kołdry.
Całe szczęście pogoda się poprawiła i następnego dnia było nie tylko zdecydowanie cieplej, ale również bardzo słonecznie, dzięki czemu idea robienia rzeczy poza domem podobała mi się dużo bardziej niż kilkanaście godzin wcześniej. Tym razem nawet robiłyśmy zdjęcia!
Nasz pierwszy śnieg w tym roku!
Po południu Taz wróciła do Budapesztu, a ja pojechałam dalej, na Słowację!

Dawno nie spędzałam czasu sama w miejscu innym niż dom. Będąc osobą czerpiącą wielką radość z przebywania z innymi ludźmi, czasami zapominam, że dla równowagi i zdrowia psychicznego powinnam okazjonalnie zrobić coś sama. Zazwyczaj przypominam sobie o tym dopiero, gdy w mojej  głowie zapala się wielka, czerwona kontrolka sygnalizująca wypalenie w relacjach międzyludzkich skutkująca niemożnością prowadzenia dłuższej rozmowy i szybką irytacją.
Dlatego też pytana, czy nie będzie mi smutno samej, byłam w stanie z całą mocą odpowiedzieć, że NIE, nie będzie. Tego właśnie potrzebuję w moim życiu w tym momencie- 24 godzin bez ludzi, których znam.
Na Słowacji bycie "seksistowskim" jest dobrą rzeczą ;)
Bratysława strasznie mi się podobała. Obiektywnie patrząc, Wiedeń bije ją na głowę wielkością, ilością, renowacją, pompą, cudami na kiju i odśnieżonymi chodnikami (dostanie się na Zamek w Bratysławie było karkołomne, mgła i gołoledź zaskoczyły Słowaków :) ), ale gdziekolwiek się nie pójdzie, napadają na Ciebie ludzie starający się sprzedać bilet do (podejrzanej) opery, wycieczkę autobusem, kota w worku. Wszędzie są inni turyści, ceny są turystyczne, słychać mieszankę języków, w której skład austriacki niemiecki raczej nie wchodzi. Taki ten Wideń przerzuty i wypluty.

A w Bratysławie o tej porze roku jest troszkę jak w Gdańsku. Jest kilka sklepików z pamiątkami przy głównej ulicy, dwie czy trzy restauracje z "tradycyjną słowacką kuchnią", ale nikt Cię nie zaczepia. Jesz w tym samym miejscu, do którego chodzą mieszkańcy miasta, to słowacki słyszysz w kawiarni i pubie, Pani sprzedająca pieczone kasztany w centrum zakłada, że jesteś swoja, a nie obca.
I kultury jest dużo. Przechadzając się wieczorem po mieście mija się projekcję filmu na białej ścianie, Instytut Polski, Centrum Kultury Azerbejdżanu (!!), tylko po to, by dotrzeć do anglojęzycznej księgarni.
W Bratysławie mogłabym mieszkać w ramach Erasmusa, kiedyś. 

Moim powrotem z Bratysławy rozpoczęłam ostatni tydzień w Kecskemet. 
Był najlepszy, jaki można sobie wyobrazić. 
Troszkę popracowałam w świetlicy dla młodzieży (tej Markowej), trochę porobiłam to co zwykle w tej drugiej, trochę porozdawałam Ptasie Mleczko wszystkim dzieciom we wszystkich moich miejscach, a różowe spodnie trafiły w umuzykalnione amerykańskie ręce, bo my, dzieciaki z Rotary, jesteśmy jak rodzina. Trochę pojeździłam na rowerze po okolicznych cmentarzach, trochę popatrzyłam na mapę i zaczęłam snuć plany gdzie i kiedy (i za co). 

Ostatni English Chat Club był (znowu, jak zawsze) jasnym światełkiem miłości i dobra. Miklos prezentował o Camino de Santiago, pod koniec Klaudia z Markiem totalnie mnie zaskoczyli kolażem ze zdjęć i dużą ilością miłych słów. Uh, tak się cieszę, że miałam tę grupę podczas wolontariatu. Na środę wieczór zaczynałam się cieszyć już w poniedziałek rano, ładowałam tam akumulatory i szczerze mówiąc gdyby nie ECC, to wróciłabym do Polski w dużo,dużo gorszym stanie psychicznym (i dlatego w każdym poście oglądacie miliardy identycznych zdjęć z tej samej piwnicy).
Atilla-szalony-podróżnik i "nowa" dziewczyna, przyszła ofiara EVSu :)
A potem tańczyłam jak nawiedzona węgierski taniec folkowy do muzyki na żywo. Strasznie szanuję Węgierskie przywiązanie do folku, wszyscy tańczą taniec folkowy (w szkole podstawowej obowiązkowo), muzyka przeplata się wszędzie, to jest oczywista część życia.

Następnego dnia wieczorem przyjechała Taz i chadzałyśmy na koncerty i kawy, które w tym ostatnim tygodniu nagle zaczęły się pojawiać. Oglądałyśmy Kecskemet jak turystki, bo jest urocze i to trzeba przyznać, chadzałyśmy na rock'n'rollowe (1) i mocno rokowe (1) koncerty, byłyśmy w synagodze na karaoke, próbowałyśmy tańczyć folkowo na zajęciach, ale skończyło się na tym, że obserwowałyśmy i jadłyśmy ich jedzenie, odwiedziłyśmy Eszter w jej wiosce i jejku jej, niech już będzie to lato, to zobaczę ją znowu i będziemy razem rozmawiać o zmianie świata.
W niedzielę (31.01) wieczorem Taz wyjechała, a ja spędziłam ostatnią noc kontemplując zmianę, która zaszła we mnie od mojej pierwszej nocy na projekcie. I jak z trochę naiwnej, robiącej dobrą minę do złej gry, zbyt przejętej innymi ludźmi i generalnie schodzącej wszystkim z drogi osoby zamieniłam się w kogoś, kto o drugiej w nocy w dzień roboczy pójdzie do obcych ludzi zażądać ściszenia muzyki TERAZ i NATYCHMIAST, kto dostałby 6+ za asertywność i jasną komunikację potrzeb oraz w kogoś, kto ceni siebie samego na tyle, by wiedzieć co chce i jak chce. Take no prisoners. Dobra Zmiana.

I tak, kawą w Köz'Pont, pocztówką od Atilla, truskawkową herbatą z Oliverem i Felixem zakończyła się moja przygoda.

Do piątku (5.02) mieszkałam u Taz, wspinałam się na najwyższy punkt Budapesztu, jadłam naleśniki, oglądałam wystawy sztuki, spacerowałam po Wyspie Małgorzaty, tłukłam się metrem, odwiedziłam Székesfehérvár, średniowieczną stolicę Węgier, miasto koronacyjne królów Węgierskich.
Góra Jana- najwyższy punkt Budapesztu
#SztukaNowoczesna
Nauczyłam się też pić tequilę i otrzymałam dużo pozytywnej energii od moich kochanych, najcudowniejszych wolontariuszy EVS. Tyle miłości w jednym miejscu, to aż nieprawdopodobne. Aż się łezka kręciła, gdy następnego dnia wieczorem wsadzali walizy i mnie do pociągu, psując po drodze drzwi :)

I wtedy pojechałam do Domu.