piątek, 9 grudnia 2016

'I want enough time to be in love with everything.' - Marina Keegan

Od ostatniego posta zdecydowanie łatwiej szło mi ogarnianie uczelni- w bitwie ja vs własna głowa odniosłam porażający sukces i rzeczona głowa musiała zaakceptować, że będę kontynuować wtaczanie w nią obco brzmiących wyrazów niezależnie od tego czy mi to ułatwi czy nie i wywiesiła białą flagę.

Dzięki temu (i troszkę też temu, że zaakceptowałam brak sensu w treściach przekazywanych na Politics, Culture and Society) miałam czas żeby wyjść z domu na grupowe spotkanie towarzyskie (raz, przy czym wróciłam do domu o północy ponieważ jestem leszczem i koniecznie chciałam iść na ćwiczenia rano), skoordynować pożegnalny obiad jednej z moich współlokatorek, rozkleić masę ulotek dotyczącą Licencjackiego (?) Magazynu Praw Człowieka (Undergraduate Human Rights Journal) na kampusie
oraz pójść na warsztaty z kreatywnego pisania z rekordzistą Guinnessa w największej ilości sylab wyrapowanych w minutę.


Powoli wkręcam się w Grupę Solidarności z Palestyną (Palestine Solidarity Grouop), szukam innych możliwości zaangażowania się i odkrywam, że nadal mam część mózgu odpowiedzialną za aktywizm. Jedna ze skrajnie homofobicznych organizacji pozarządowych miała czelność zbierać pieniądze w Unii Studenckiej. (Ich) pech chciał, że akurat szłam na darmową kawę i ploteczki do Grupy LGBT. Uh, kocham trochę przekładanie buzującej złości na skuteczną reakację.


***

Koniec semestru! Leżę w łóżku akademiku, jem libański odpowiednik pizzy (to okropne multikulti!), słucham jak pada deszcz i czytam nieakademicką książkę, podczas gdy moje ciało przechodzi uczelniany detoks. Nadzieja, że uda mi się odzyskać zakończenia nerwowe stracone przez wielogodzinne ślęczenie przy biurku wydaje jednak dość złudna- zaraz po przerwie świątecznej zaczynam sesję, co zostawia mnie z perspektywą przekopywania się przez sterty notatek dotyczących tendencji krajów postkolonialnych do przyjmowania ustroju socjalistycznego i tony wyjątków od tworzenia liczby mnogiej w arabskim. Najprawdopodobniej gdzieś pomiędzy barszczykiem a pierogami. I nagle cztery tygodnie wolnego wydają się zbyt krótkie, by odpocząć i wszystko odpowiednio przygotować.

Ale nie zrozumcie mnie źle- socjalizm krajów postkolonialnych kręci mnie jak kołowrotek i trochę muszę ponarzekać, ale jest mi w tej chwili tak spełnienie w życiu, że to aż nierealne.

[miejsce na żenujący, coachingowy cytat o zmierzaniu na szczyt i pokonywaniu przeciwności]

niedziela, 20 listopada 2016

Reading Week- tydzień czytania

Angielski system edukacji rozpieszcza studentów ilością wolnego. Miesiąc na święta jedne, miesiąc na święta drugie i jeszcze tydzień bez zajęć w połowie semestru (a to wszystko za cenę jedynie 9 tysięcy funtów rocznie, hehehe), nazwany Tygodniem Czytania (Reading Week). W wielu przypadkach pokrywa się z terminem oddania prac półrocznych i w założeniu pozwala on student(k)om skupić się na esejach, nadrobić zaległości i przygotować się do nadchodzących zajęć.

W rzeczywistości akademikowi freshers imprezują jeszcze więcej (albo głośniej, bo więcej się chyba nie da), ludzie wracają posiedzieć pod maminą kołdrą lub jadą zwiedzać świat. Po ściśnięciu 85% pracy w jeden weekend i pierwsze dwa dni tygodnia, w środę trzasnęłam prezentację o polityce kolonialnej dotyczącej płci (a nawet dżenderu) na jednej z 3 godzin lekcyjnych które musiałam chciałam spędzić na uczelni w tym tygodniu i z butami przemoczonymi śnieżną pluchą pojechałam na lotnisko witać Bułę. Niestety, zima zaskoczyła lotników, a samolot opóźniał się bardziej i bardziej.


Siedziałam na kanapie w strefie kawiarnianej (za egzystowanie w strefie kawiarnianej i użycie wielorazowego kubka musiałam dopłacić 10 pensów. Zachodni kapitalizm, eh) i w końcu mogłam bez wyrzutów sumienia czytać nieakademicką książkę, bo przecież tylko zabijałam czas. Pięć godzin spędziłam osiągając totalny stan zen, było mi najlepiej i naj-bez-stresowiej od dawna. Siedzenie na lotnisku jako terapia, wychodzi się na miękkich nogach i z uśmiechem człowieka pogodzonego z kosmosem.

I w takim oto stanie zastał mnie Buła gdy w końcu dotarł do Leeds celem wyłącznie szlajania się po mieście, nienastawiania budzika i możliwie wyglądania przepięknie w bluzie uniwersyteckiej, które to cele zostały spełnione z wybitną precyzją.

Poznaję miasto coraz lepiej, chociaż jest mi zupełnie nie po drodze. Nadal nie zachwyca- nie ma starówki, nie ma kamieniczek, a budynki zupełnie do siebie nie pasują- ale rodzi się w lewym płucu jakiś sentyment do tej przemysłowej brzydoty i rodzaj dumy, gdy wiem co jest wartego zobaczenia i gdzie- w którym muzeum można nauczyć się pisać swoje imię po grecku i ułożyć mozaikę, która biblioteka ma warty zobaczenia korytarz, w którym parku znajdują się ruiny dwunastowiecznego klasztoru. I Leeds chyba wykształca jakiś sentyment w stosunku do mnie, bo pogoda akurat dnia tamtego spaceru była idealna.


Znacie ten moment, gdy przyjeżdżacie w odwiedziny i myślicie, że będzie miło i przyjemnie ale wasza dziewczyna ma aktywistyczną przeszłość i odwiedziny kończą się na proteście przeciwko rasizmowi i wyborowi Trumna na prezydenta?

Buła zna.

(i dlatego jeszcze mnie odwiedza)

Po trzechipół dniach wybijania się z toku pracy i szybkiej debacie, czy bardziej się opłaca nie spać czy spać pomachaliśmy sobie na lotnisku koło godziny piątej rano. Kto rano wstaje, ten obserwuje wschód słońca z autobusu, odsypia do jedenastej, kończy powieść i panikuje, że lenistwo to choroba śmiertelna.
Szczęśliwie oddychanie i odpoczynek już nie.

***
O, dostałam też nieodpłatną szczepionkę na zapalenie wątroby typu A w ramach przygotowywania organizmu to spędzenia roku w Afryce Północnej będącym integralną częścią mojego programu studiów. Przebieram nóżkami, jadę w miejscaaaaaaaaaa! (jeżeli zdam wszystko w pierwszym terminie. Zdam wszystko w pierwszym terminie! Próg zdawania zaczyna się od 40% dla studentów pierwszego roku, co w zależności od nastroju i przedmiotu brzmi jak pestka lub niemożliwa do przekroczenia granica).

niedziela, 13 listopada 2016

Znalezione w Brighton, czyli 'Life is short but very wide'.

Siedzę i się uczę, przyklejam pupę do krzeseł w najróżniejszych bibliotekach, we własnym pokoju, chowam głowę pomiędzy kartki, przejmuję się strasznie, daję z siebie wszystko, rozwijam na polu akademickim, nigdy nie byłam taka zajęta, ale nóżka pod biurkiem sama mi się merda i wyrywa, żeby jechać, daleko, blisko, gdziekolwiek, do innego, do nowego, do rozwianych włosów (bo oczy mi błyszczą na tej uczelni nieustannie), do hostelowych map i obcych ludzi, to dyskomfortu podróży i rumianych policzków.

I gdy już się pojawi ta szansa, niemądra, akurat mieszcząca się w budżecie, finansowana z funduszy Unijnych konferencja, na którą nie powinnam jechać bo przecież góra pracy domowej- pakuję plecak i biegnę, żeby zachować zdrowie psychiczne i się nie udusić na w wielkim świecie wiedzy teoretycznej.

I zrywam się na nogi o nieludzkiej porze wpadając w łazience na moją współlokatorkę która dopiero co wróciła z imprezy, obie sobie zazdrościmy (ja jej tego, że zaraz pójdzie spać, ona mi, że biegnę przeżywać życie) i jadę rowerem na uniwersytet, bo to w 3/4 drogi na stację autokarową, a nad ranem w niedzielę autobusów nie uświadczysz, mimo, że mieszkasz w popularnej dzielnicy stosunkowo niedaleko centrum (nadal nie jestem pewna, czy autobusy nocne nie istnieją, czy istnieją, ale nikt nigdy nie pomyślał, że miło by było gdzieś to zaznaczyć, nie wiem, na przystanku może?). Po drodze napotykam innych szaleńców, którzy święcąc Dzień Święty postanowili sobie pojeździć rowerem przed 6 rano (patrzymy na siebie z sympatią i zrozumieniem) oraz ledwo trzymającą się na nogach młodzież, wracającą z imprezy (co podnosi mnie na duchu, bo mogłabym być przecież mniej trzeźwa niż jestem, bardziej zmęczona i z perspektywą kaca oraz zmarnowanego dnia).


Ponieważ Unia rzuca we mnie pieniędzmi, postanawiam skorzystać z droższego przewoźnika. Wprawdzie jest na czas, ale całą podróż siedzę w płaszczu i kapturze trzymając dłonie pod koszulką, a w pewnym momencie wkładam drugie skarpetki. Naokoło wszyscy zmarznięci, siedzę, siedzę, siedzę, uh. Wprawdzie na zaangażowanie polityczne nie mam ostatnio energii, ale once and activist, always an activist  i dla dobra własnego i współpasażerów ruszam zadek i uprzejmie pytam pana kierowcę, czy może można by rozważyć, if he doesn't mind, włączenie ogrzewania bo, przepraszam bardzo, pizga. Nie można, bo w "naszych autokarach utrzymujemy stałą temperaturę 23 stopni i basta". 23 stopnie, my ass. Podobne 23 stopnie są w kolejnych trzech autokarach National Expressu którymi jadę w przeciągu kilku dni. Znad parującego kubka roztworu na przeziębienie gorąco nie polecam.

Rozgrzewam się wewnętrznie i zewnętrznie dopiero podczas dwugodzinnej przesiadki w Londynie, czasu mam akurat tyle, żeby w ramach rozprostowywania nóg skoczyć pod pałac królewski poudawać, że to inni odwiedzający są tłumem.

Tłum #1
Tłum #2
Tłum #3 i jednostka nietłumowa

Starczyło mi nawet czasu, żeby się zgubić w drodze powrotnej i oddać mojej najulubieńszej rozrywce pytania o drogę panów w przesadnie eleganckim ubraniu zajmujących się witaniem wysublimowanych gości hotelowych, a nie rozmowami z jakimiś obdartusami, których i tak nie stać na nocleg w takim miejscu. Obserwuję ich twarze wiedząc, że bardzo nie chcą ze mną gadać, ale nie mogą kazać mi spadać na drzewo. I koniec końców są dosyć pomocni. Należy im się odznaka profesjonalisty w swoim fachu, to na pewno.

(studenci pierwszego roku medycyny są święcie przekonani o swojej dogłębnej wiedzy nt. wszystkich możliwych chorób, ja jestem przekonana o swojej dogłębnej wiedzy na temat wyzysku i kolonializmu, więc nigdy się na ten temat nie zamykam. Ale czy naprawdę, NAPRAWDĘ trzeba chodzić na zajęcia dotyczące faktu, że Afryka to nie kraj, żeby wiedzieć, że AFRYKA TO NIE KRAJ? UH.)


No, to dotarłam do Brighton, miasta-kurortu o którego istnieniu nie wiedziałam jeszcze kilka tygodni wcześniej, a które (według wikipedii) jest jednym z najpopularniejszych kierunków weekendowych Londyńczyków.


Nad morzem, znany z molo, troszkę taki angielski Sopot. Ale o ile przed wejściem na sopockie molo wystarczy przebić się przez stoiska z tandetą, to molo brightońskie się tandetowo nie ogranicza- migające światła, głośna, popowa muzyka, inna z każdej budki z goframi, watą cukrową lub hot dogami i kolejki górskie mocno przeszkadzają w kontemplacji wszechświata i poszukiwaniu wytchnienia (oraz motywują do wczesnoporannych spacerów), ale w dzikim wyspiarskim kapitalizmie fakt darmowego wstępu mocno mnie zszokował. No, i morze. Oj, za morzem to tęsknię potężnie.

Pączek, jak nic.

Najbardziej na świecie ucieszył mnie widok z okna w najtańszym dostępnym hostelu. I już czułam, że życie jest dobre, że mogę pooddychać i zrzucić z ramion ciężar studiowania i walki z niesprawiedliwością, że jest dobrze. Na szczęście zanim zdążyłam opuścić gardę pojawiła się para z Litwy, która przyjechała do Brighton w celach zarobkowych. Zapytałam, czy wiedzą, że żeby pracować legalnie muszą wyrobić NIN (ilość osób która przyjeżdża do pracy i tego nie wie, jest przerażająca). Wiedzieli, ale wiedzieli również, że:

-Żeby wyrobić NIN musimy mieć stały adres. Więc na razie pomieszkamy tutaj, a gdy zarobimy na opłacenie kaucji i pierwszego miesiąca wynajmu to się tym zajmiemy.

I BUM, system vs ludzie, milion do zera, głową o ścianę. 


Poniedziałkowy poranek i przedpołudnie spędziłam nie-w-szkole, marznąc, szlajając się po mieście, wdając w rozmowy z obcymi ludźmi (albo konkretniej z jednym obcym ludziem, i to nie ja z nim, a on ze mną, lingwista mający coś wspólnego z Leeds, poradził mi jak zwiedzać Brighton, zapalił mi słońce w głowie tego dnia) i odmachując machającym z samochodów (trąbneli na mnie, więc odwróciłam się, żeby groźną miną pokazać, że przecież przechodziłam poprawnie. A oni machają. Odwracam się, raz, drugi, za mną nie ma absolutnie nikogo. A oni pokazują na mnie i machają dalej. To odmachałam, zapalając drugie słoneczko w głowie). 

Stary, spalony lata temu poprzednik dzisiejszego molo.
Zanim wyjechałam, do mojej współlokatorki Clary przyjechał chłopak. Ten okaz z wystawy zdjęć na plaży idealnie oddaje moje zasadniczą większość mojego życia. 
A szyba cała. Czyli można.


Celem mojej wizyty w Brighton był udział w krótkiej konferencji związanej z wydaniem publikacji dotyczącej wprowadzania pokojowej edukacji (edukacji o pokoju?) do głównego nurtu w edukacji właśnie. 

Organizatorzy płacili za nasze zakwaterowanie (tym razem okno wychodziło na betonową ścianę) i zapewniali osobę, która miała nas doprowadzić na miejsce wydarzenia, zapewniając nam również czas i przestrzeń na nawiązywanie kontaktów. 

No więc nawiązałam krótkotrwały kontakt z gościem z Palestyny. Jedna z uczestniczek nie zrozumiała, skąd jest, a poproszony o powtórzenie odpowiedział:

-Palestyna. Wiesz, ten okupowany kraj.


Wywołując tym uniesienie brwi współrozmówczyni i mojego mankietu, pod którym miałam bransoletką z napisem Solidarity with Palestine. Free Gaza. (Solidarność z Palestyną. Wolna Gaza). Zrobił wielkie oczy, pokazał koledze, rozentuzjazmował się, wdaliśmy się w pogawędkę. Gdy okazało się, że dodatkowo studiuję arabski, od razu chciał ze mną ćwiczyć (jestem mocno zauroczona chyba wspólną wszystkim osobom pochodzenia arabskiego pasją do pomocy w nauce języka) - odpowiedziałam pięknie, że mam się dobrze (alhamdullilla, dzięki Bogu) i ile mam lat. Gdy dorzuciłam "miło Cię poznać" typ prawie się przewrócił i spędziliśmy sporą część spaceru rozmawiając o krajach arabskich i języku.

Konferencja trwała cztery godziny i troszkę przywodziła na myśl spotkanie otwarte jakiejś sekty. By zwrócić uwagę uczestników używano malutkiego wschodniego instrumentu, a miejscowi prowadzący mieli uduchowione miny, mówili powoli i zwracając się do osoby patrzyli jej głęboko w oczy nadużywając jej imienia. Ale zwrócili mi koszta podróży, a cztery godziny spędzone w ich towarzystwie nie były nudne. Nie każdy trening musi być super, wystarczy, że był okej. Całą resztą zajęłam się sama :)


Samotny spacer powrotny pozwolił mi się wyciszyć, poobserwować i nastawić psychicznie na kolejną wczesną pobudkę- o ile ten jeden raz poniedziałkowe zajęcia mogłam ominąć, to wtorkowy popołudniowy wykład z Arabskiego jest najświętszą ze świętości. 

"Jestem dupkiem. Noszę futro."

A od powrotu, bo działo się to niemalże miesiąc temu, piszę eseje i merdam nogą. Żeby tak móc chwycić plecak i jechać, jechać przed siebie, poznać ten kraj, który powoli będzie się stawał coraz bardziej mój.

niedziela, 30 października 2016

Sceny rodzajowe #2

Oh jeju jeju jak ja bardzo nie mam czasu, ludzie imprezują, piją alkohol, oglądają seriale, chodzą na randki , na ćwiczeniach siedzą na facebooku, na wykładach robią zakupy przez internet, a ja siedzę z nosem w książkach i staram się zapamiętać różnicę pomiędzy "dżarida" (gazeta), "dżaamaRra" (uniwersytet), "dżadida" (nowa),"darradża" (rower), było wybierać język (BYŁO!), jeżdżę tą swoją darradżą na dżamaRrę i rozważam, że równie dobrze mogłabym mieszkać w środku pola kukurydzy. I kocham to bardzo.

***

Kilka tygodni temu jedna z moich współlokatorek skończyła 22 lata, co świętowałyśmy tak jak na wiek przystało- w domu, z pizzą, tortem, czapeczkami i kalamburami, idąc spać przed północą bo wiecie, poniedziałek.


***
Dostałam pracę!
Wspieram proceder sprzedawania tandetnych, rasistowskich, produkowane w Chinach kostiumów na Halloween. Cóż, tyle byłoby idealizmu- sprzedałam się za pensję minimalną, koszulkę z napisem PRACOWNIK, polar, oraz źle leżący kostium więźnia. Tak, kostium więźnia.

Taka ze mnie laska w pracy ;)
***
Trochę pojawiłam się tutaj.

(Uh, dopadła mnie niemoc. Powinnam przestać nazywać się aktywistką. Nie mieści mi się w głowie, że trzy, cztery miesiące temu biegałam z demonstracji na demonstrację, organizowałam wydarzenia, udzielałam się. Niech inni zmieniają świat, ja idę spać. Ale najpierw dokończę esej na zajęcia. Wstyd.)

***

Najwyraźniej w całej mojej grupie na ćwiczeniach z Tworzenia Współczesnego Świata (Making of the Modern World) dwie osoby uważają, że eks-koloniom należy się odszkodowanie ze strony byłych państw-kolonizatorów. Ja i typ z Namibijskimi korzeniami.

Moim ulubionym argumentem zostało: "No, bo to historia, przeszłość. Należy po prostu pogodzić się z tym i ruszyć na przód."

He he he nie.
Może zapytamy Haiti, które było pierwszą "Czarną" niepodległą republiką i z tego względu musiało zapłacić Francji mnóstwo hajsów, za "straty własności"?

Takich rzeczy się tu uczę.
***


***
Studenci języków obcych zostali zaproszeni do wzięcia udziału w dyskusji nad samouczkiem do języka arabskiego nad którą pod logiem BBC pracuje grupa studentów podyplomowych na mojej uczelni. Książka  była tak okropna, że myślałam, że się popłaczę.

***
Zakupiłam w internetach naklejki z alfabetem arabskim, więc moja klawiatura jest teraz dwu-alfabetowa!
Moje tempo odnajdowania odpowiednich liter jest żałosne, ale hej! przynajmniej już wiem jak je przeczytać ;) 

***

Wszystkie nasze prace pisemne, które oddajemy na zajęcia z szeroko pojętych nauk humanistycznych są przepuszczane przez program antyplagiatowy, muszą mieć załączoną bibliografię i zaznaczone w tekście, co jest oryginalnie czyjego autorstwa. Zostaliśmy o tym poinformowani nie raz, nie pięć, wszyscy musimy obowiązkowo (żeby zaliczyć semestr) zapoznać się z treścią e-kursu dotyczącego plagiatowania i academic malpractice i odpowiedzieć poprawnie na pytania testowe sprawdzające znajomość treści. Za celowe lub nieumyślne nadużycie na tym polu spotkałoby nas dużo nieprzyjemności, z wyrzuceniem z uniwersytetu łącznie.

I tak sobie egzystuję w tej przestrzeni pokazywania źródeł i sprawdzania ich prawdziwości, aż tu Pani-Od-Arabskiego (którą kocham bardzo i za każdym razem gdy o coś pytam zamiast Dr. Rasha mam ochotę powiedzieć Rasha neni, z węgierskiego: ciociu Rasho) wyciąga pracę wartą 10% naszej oceny semestralnej i prosi o wypełnienie jej w domu. Tłumaczenia arabsko-angielskie i angielsko-arabskie, czytanie ze zrozumieniem, opisanie obrazka. Na pierwszej stronie zasady: NIE WOLNO nam korzystać z internetu, NIE WOLNO nam poprosić native speakera o sprawdzenie poprawności. Czy można to jakoś zweryfikować? Najpewniej nie.

Czuję brzemię zaufania.

środa, 12 października 2016

Sceny rodzajowe.

Czasami zapominam, że mieszkam w wielokulturowym kraju i widząc kątem oka osobę w hidżabie przemyka mi przez myśl "najpierw koce zamiast swetrów, teraz szaliki na głowach, czego te laski nie wymyślą". A potem orientuję się, że to trochę nie wpływ magazynów modowych i cieszy mnie możliwość wyjścia z mojej biało-katolickiej bańki.

Wychodzę z niej częściej niż kiedykolwiek, tak zróżnicowana jest społeczność studencka i tak świetnie na przeciw potrzebom członków danych społeczności wychodzi Uniwersytet. W bibliotece umiejscowiono "kącik modlitewny" w którym może się schować każdy, kto potrzebuje chwili wyciszenia i modlitwy.


Jeżeli chodzi o praktykowanie religii, na kampusie znajduje się wiele miejsc modlitwy (chrześcijańskie, katolickie, muzułmańskie, żydowskie), "cichych przestrzeni" nienależących do konkretnych religii (dla wszystkich, którzy chcą "zrobić sobie przerwę, rozważać i połączyć się z lokalnymi społecznościami wierzącymi") oraz "wsparcie religijne".

Generalnie: jeżeli pomaga Ci to lepiej studiować, jesteśmy tutaj dla Ciebie.
I czad petarda.

(moim najulubieńszym zjawiskiem są dziewczyny w nikabach- chustach zasłaniających całą twarz poza oczami- które biegają po kampusie z zajęć na zajęcia, dźwigając swoje laptopy i podręczniki. Edukacja to siła, są niezatrzymywalne.)

***

Samego kucia- poza arabskimi słówkami- nie mam na razie w ogóle, za to jestem zasypana górą materiałów do przeczytania i przerobienia, przeanalizowania, obejrzenia. Większość z nich jest zdigitalizowana i dwoma kliknięciami wrzucam je na kindla, z niektórych korzystam w bibliotece, niektóre tacham do domu.

Ale Uniwerek to nie tylko nauka; jak już się rozwijam i kształtuję to na wszystkich możliwych polach. ;)

Po zajęciach próbnych z tańca brzucha członkinią Klubu i wykupiłam karnet. Ha, więcej- karnet na zajęcia dla "powracających początkujących", bo w zamierzchłej przeszłości gimnazjalnej miałam półroczny incydent z tą formą wyrazu artystycznego. Tym razem zamiast kompleksu bycia "za grubą" mam wrażenie, że bozia poskąpiła mi bioder do tego sportu, co nie znaczy, że zamierzam cieszyć się nim (lub sobą) w jakkolwiek mniejszym stopniu.

***

z podpisem: "Ten obraz został powieszony w związku z radością reklamowania niczego.  Z poważaniem... "

***

Jak taniec brzucha, to też Klub Solidarni z Palestyną. Dostrzegam u siebie powolne oznaki wypalenia aktywistycznego (jednak te warsztaty milion miesięcy temu mi się przydały, przynajmniej potrafię się sama zdiagnozować!) i walczę sama ze sobą, niepewna czy powinnam pozwolić sobie odpuścić i skupić na sobie i swoich studiach. Chyba przestanę o tym myśleć i zobaczę, co się wydarzy, a Palestyna i eventy zwiększające świadomość będą musiały sobie poradzić beze mnie.

***


***

Koło Polskie na moim uniwersytecie organizuje Wieczór Smakowania Wódki. Jestem na nich zła, że z premedytacją pogłębiają stereotypy.

***

Czasami spotyka się człowieka który tak strasznie przypomina człowieka z innego kraju, kontekstu i czasoprzestrzeni, że aż nie można przestać się niego zerkać, żeby upewnić się czy przypadkiem jednak nie jest tym człowiekiem, którego kojarzymy.

I w moim akademiku jest taki typ. Zerkałam, zerkałam, zerkałam podczas jakiś spędów studentów i najwyraźniej byłam tak niedyskretna, że mnie zauważył. Chodziło mi po głowie czyby może nie zapytać, czy jest z Polski -może to po prostu typowa-polska-twarz- ale wydawało mi się to tak przypadkowym pytaniem, że troszkę było mi głupio podejść do obcego człowieka i przepytać go z historii emigracyjnej.

Więc robiłam swoją minę krótkowidza za każdym razem gdy wpadaliśmy na siebie na kampusie i zastanawiałam się kogo on mi do cholery przypomina, wrzucając całą sytuację do szuflady  nierozwiązanych tajemnic.

Aż wpadłam na niego w urzędzie pracy, w poczekalni dla imigrantów załatwiających sobie pozwolenie na pracę. I jak już siedzieliśmy koło siebie na jednej kanapie, to poczułam się odważnie.

-Hej, czy przypadkiem jesteś z Polski?
-No, jestem.
-O, a nie mieszkałeś przypadkiem w Gdańsku? Wyglądasz jakoś znajomo.
-Wiem, chodziliśmy razem do szkoły.

Kurtyna.

***


***

Znalazłam mój rower.
Na drzewie.
Odczuwałam bardzo silną niechęć do Freshers.

Działa.
***

Nauczyciel Politics, Culture, Society poświęcił Czarnemu Protestowi dobre cztery minuty swojego wykładu.

***

W weekend z katarem i wyrzutami sumienia, że się nie uczę pojechałam do Sheffield pospędzać czas z Ingvarem, którego poznałam w Niemczech i jego litewskim gangiem oraz wziąć udział w treningu dotyczącym działalności Irise International, organizacji zajmującej się edukacją menstruacyjną uczennic, uczniów i nauczycieli w szkołach w Afryce, szkolącą osoby miejscowe w przeprowadzaniu takich zajęć, zatrudniającej 20 kobiet w manufakturze wielorazowych podpasek (+opiekunkę, która opiekuje się ich dziećmi przy miejscu pracy) oraz 30 przedsiębiorczyń, które zajmują się ich dystrybucją w swoich społecznościach.

Obawiałam się, że będą działać jak często takie organizacje działają, ale z tego co usłyszałam i zobaczyłam, wydają się być niesamowicie etyczni w tym co i jak robią, a robią naprawdę ważne rzeczy.

***

Zmagam się też z różnicami kulturowymi. Tutaj się nie narzeka żeby nawiązać więź. Tutaj gdy dają nam wydruki i proszą o opinię, nie mają na myśli wytknięcia wszystkich rzeczy, które można poprawić. Tutaj "to będzie trudne" nie oznacza "ale się da" tylko "nie wydarzy się".

Ale dobrze mi jest. Bardzo. Tylko takiej jednej Buły trochę mi mało.