poniedziałek, 12 września 2016

'Fear makes come true that which one is afraid of.'- Viktor E. Frankl #3

Berlin, Berlin. Wyczekane wielkie miasto, szum komunikacji miejskiej i konieczność obchodzenia się z mapą, zmobilizowani do wykorzystania każdej wolnej chwili. Godzinę przed spotkaniem z przedstawicielem niemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych ruszyliśmy prosto przed siebie, oglądać symbole miasta.



Spotkanie z przedstawicielem MSZ przebiegło lepiej, niż się spodziewałam- doza propagandowych odpowiedzi była obcięta do minimum, kilkukrotnie osoba pokazała rozbieżności pomiędzy stanowiskiem rządu a jego własnymi opiniami, odpowiadał na pytania i skupiał się na konkretach. Jedyne, czego mogłabym sobie życzyć to zabrania go na kawę i wypytania o szczegóły jego pracy w ambasadzie w... Korei Północnej (i Brazylii i Kongu i wielu innych).

Część seminaryjna trwała aż do późnej obiadokolacji, po której mieliśmy ochotę zalec w łóżkach i zawiązywać sadełko, jednak Berlin to Berlin i uznaliśmy, że w naszej sytuacji zostanie w pokoju świadczyłoby o skrajnym frajerstwie. Zabytki przełożyliśmy na kiedy indziej, nasza trójka (ja, Łukasz i Agata) postanowiliśmy zrobić sobie spacer po okolicy.

fot. Agata Skupniewicz
Te duszki siedzą sobie na wielu nazwach ulic, przynosząc mi dużo radości :)

Swój do swego, więc po dwóch godzinach szlajania się bez celu zupełnie przypadkiem wylądowaliśmy w dzielnicy pełnej tęczowych flag, tęczowych aptek, tęczowych pubów, tęczowych księgarni, a gdzieś na rogu znaleźliśmy poznańskiego Tymona obładowanego ukraińsko-rosyjskimi przysmakami.

fot. Agata Skupniewicz
To żaden alkohol, a ukraińska lemoniada o niezidentyfikowanych "całkowicie naturalnych" składnikach.

A następnie się zgubiliśmy i po powrocie do hotelu nie mieliśmy ochoty robić absolutnie nic poza spaniem (i może kilkoma selfiaczami, ale to zawsze i niezależnie od warunków).


Oh jeju, niewypaleni aktywiści, zmieniacze świata. Bije od nich energia i piękno, oczy im się błyszczą, inspiracja aż wibruje w powietrzu.

Jedną z takich osób był Sindyan Qasem z organizacji ufuq, która zajmuje się (wieloma rzeczami, a między innymi) edukacją anty-ekstremistyczną. Odwiedzają szkoły i, zamiast krzyczeć, że bycie wierzącym muzułmaninem prowadzi do zagrożeń całej społeczności (co często jest od nich oczekiwane), uczą krytycznego myślenia w odbiorze materiałów w internecie na podstawie materiałów Al-Kaidy i ISIS, uczą komunikacji i tolerancji. Ich publikacja dotycząca przeciwdziałania radykalizacji dostępna jest (po angielsku) TU.

Ponieważ historia lubi się powtarzać, a budowanie ścian i murów nigdy niczego nie rozwiązało, w ramach projektu pojechaliśmy zobaczyć pozostałości Muru Berlińskiego. Nasz przewodnik był niesamowity, pozwolił nam kompletnie zrozumieć o co chodziło, dlaczego i jakie były tego skutki. Nie mogłam oderwać od niego oczu i uszu, a sama historia podziałów i muru nagle stała się dużo bardziej realna i prawdziwa.

Zasłuchaliśmy się. 

Resztę dnia pracowaliśmy nad projektami, które moglibyśmy zaimplementować w swoich społecznościach (co wprawiło mnie w melancholijny nastrój, skoro moja społeczność już niedługo nie będzie moim miejscem działalności, a nowa społeczność jeszcze nie jest "moja"; nie mam wiedzy, jak w niej działać, ani sieci kontaktów która jest niezbędna by ruszyć z czymolwiek).

Spotkaliśmy się również ze "świadkinią historii", osobą, która we wschodnim Berlinie zajmowała się edukacją obywatelską i razem z Martinem-organizatorem tego seminarium, który działał na zachód od muru- prowadzili warsztaty i działali na rzecz zrozumienia.

Po spotkaniu byliśmy (ja, Łukasz i Agata, standardowo) tak zmaltretowani cały dniem wrażeń, że nawet nie czuliśmy się jak buły, gdy zamiast uderzać do berlińskich pubów przebieraliśmy się w piżamki :)

Z Ingvarem z Litwy tylko wyglądamy jakbyśmy się mieli zaraz pobić. Rozmawialiśmy o studiowaniu za granicą (Ingvar kończy swój pierwszy rok w Sheffield), więc to są nasze skupione miny :)                             fot. Agata Skupniewicz

Nieuderzanie nigdzie wyszło nam na dobre biorąc pod uwagę stan grupy, która wyszła. Po prezentacji naszych projektów i zakończeniu części seminaryjnej byliśmy w stanie chwycić plecaki i ewakuować się do centrum, zamiast rozglądać się za kolejną filiżanką kawy.

(zmęczona jestem nieznośna dla siebie i otoczenia, 8 godzin snu albo wieczorem będziecie mieli ochotę zrzucić z klifu. Nie wyobrażam sobie próby zrozumienia berlińskiego metra na obniżonej koncentracji, głęboko podziwiam osoby, które przez cały trening wieczory spędzały w pubie i przeżyły.)

Z perspektywą pięciu godzin dla siebie, trzykrotnie zgubiliśmy się w sieci komunikacji miejskiej, dzięki czemu doświadczyliśmy powszechności edukacji seksualnej w Niemczech.

"W górę czy w dół, użyj prezerwatywy"
"Twój ex nadal cię swędzi? (idż) do lekarza."
"Niesamowicie zwyczajny. Użyj prezerwatywy."

Uwolnieni z kolejki, zaczęliśmy zwiedzanie od spaceru w Tiergarten, odpowiedniku Central Parku, wielkiej połaci zieleni zaraz w centrum miasta. Cieplutko, beztrosko, bez tłumów. Wpadliśmy na ambasadę Hiszpanii, grajków, nagich ludzi.

Tak, nagich ludzi.

Moją pierwszą reakcją było: Jeju, czy nikt im nie powiedział, że mogę za to zostać aresztowani!?

Ale nie mogą. W Niemczech nagość jest traktowana jak coś naturalnego i niewstydliwego. Nagie ciało to nagie ciało, każdy takie ma, not a big deal. W Tiergarten opalają się osoby o różnym stopniu rozebrania, a dziwi to chyba tylko turystów.

fot. Agata Skupniewicz
fot. Agata Skupniewicz

W centralnej części parku stoi kolejny z symboli miasta- Kolumna Zwycięstwa- ileżeśmy się naszukali przejścia podziemnego, żeby się tam dostać! A gdy już się dostaliśmy, uciekaliśmy z powrotem do Parku- o ile temperatura pomiędzy drzewami była optymalna, asfalt dookoła Kolumny sprawiał, że nie dało się tam długo wytrzymać- prawie jakbyśmy byli na patelni :)

fot. Agata Skupniewicz
fot. Agata Skupniewicz

Granicę Parku wyznacza Brama Brandenburska, która od zjednoczenia Niemiec symbolizuje Pokój i Wolność, a przy której tłoczą się tłumy turystów, naganiaczy na "darmowe wycieczki" (jasne, jasne, już miałam do czynienia z "darmowymi wycieczkami" i nigdy więcej), sklepikarzy i wszelkiej maści tłum. 

fot. Agata Skupniewicz

Czas powoli nam się kończył, a tego dnia miało się odbyć jeszcze "wydarzenie LGBT", jak przedstawiły to nam osoby z grupy mówiące po niemiecku. Nie mieliśmy pojęcia co to za wydarzenie ani jakie dokładnie są jego godziny, ale park w którym się odbywał mieliśmy zaznaczony na mapie, więc poszliśmy, bo co mieliśmy nie iść.

Okazało się, że ma to coś wspólnego z  festiwalem muzycznym (techniawa unosiła się nad wydzieloną strefą), chociaż tłumy po prostu spędzały czas piknikując (tym razem wszyscy ubrani, niektórzy z dziećmi). Zalegliśmy na trawie, zdjęliśmy buty i wystawiliśmy buzie do słońca i nawet umca-umca w tle było niemalże niesłyszalne.


Najostatniejszym na świecie punktem programu całego treningu była kolacja pożegnalna w arabskiej restauracji, gdzie hummusy, falafele, kuskus i wszelkiego rodzaju przysmaki leżały na wyciągnięcie ręki, popijane irańskim słonym kefirem z wodą i miętą, do którego ciężko było mi określić swój stosunek. Zrobiłam za to mentalną notatkę, że muszę go pić dużo a dużo, gdy już wyląduję na Bliskim Wschodzie, bo jest tak dziwny, że aż mnie stymuluje intelektualnie.

Słysząc "Berlin" bardzo długo pierwsze na myśl przychodziło mi "My, dzieci z Dworca ZOO" i po północnej przejażdżce do hotelu widziałam rzeczy, które wyglądały jak wyjęte z tej książki. Nigdy w życiu nie widziałam tylu obdartych młodych osób, które swoją bladością, zapadniętymi policzkami, niezagojonymi ranami i słabym proszeniem o coś do picia zmuszały do refleksji jadących tych, którym w życiu się udało. 
Maria vs Rzeczywistość. Przegrałam z kretesem i ciążącym winą pełnym brzuchem.

Rzeczywistość została jednak zepchnięta daleko w ciemne zakamarki umysłu gdy tylko weszłam pod cieplutki prysznic, pod cieplutką kołderkę i śniłam swoje cieplutkie sny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz