poniedziałek, 5 października 2015

"The idea that some lives metter less is the root of all that is wrong with the world."- Paul Farmer

Mam przyjaciółkę, która mawia, że "sen jest dla słabych". A mnie powtarza to już zdecydowanie często, bo zmęczona robię się okropnie marudna, płaczliwa i nieprzyjemna. Nie umiem operować na zmęczeniu i głodzie, w tych stanach nie odpowiadam za swoje reakcje. Ale pracuję nad tym, a poprzez"pracę nad tym", rozumiem zapisanie się na całonocną pomoc uchodźcom na granicy węgiersko-chorwackiej. Kto by się bawił w metodę małych kroczków; go big or go home, #YOLO.

Niedziela (27.09), godzina chwilę po 12, niektórzy pewnie dopiero budzą się po imprezie, inni odbywają południową drzemkę, jeszcze inni kują do matury, lub siedzą w kościele. A ja ładuję się do wielkiego auta z wielkim napisem MAGYAR MÁLTAI SZERETETSZOLGÁLAT i z czterema podobnymi sobie miśkami ruszamy w trochę ponad trzygodzinną podróż do miasteczka Barcs, w którym niema nic poza wyżej wymienioną granicą.

Docieramy, wyładowujemy to co przywieźliśmy i spod swojego namiotu obserwujemy TYCH podludzi, TYCH nielegalnych, TYCH terrorystów, TĘ islamską zarazę. Stop islamizacji Europy? Wiecie, gdyby ci PrawdziwiPolscyPatrioci umieli się tak pięknie ustawić w kolejkę jak ta Islamska Zaraza i tak kulturalnie czekać na swoją kolej we wszystkim, to może w końcu zaczęliby nas nazywać Europą Zachodnią.

Ludzie czekali na wielkim placu, gdzieś pomiędzy stanowiskami straży granicznej, a dworcem kolejowym. Większość była już zaopatrzona w prowiant rozdawany przez wolontariuszy, wiadomo było, że pociąg ma zaraz przyjechać. Niektórzy się trzęśli, ktoś prosił o folię termiczną dla córeczki. Wszyscy pogrupowani po sto osób, naokoło pałętało się sporo policjantów i żołnierzy z wielkimi karabinami i w hełmach jak z filmów o armii amerykańskiej. Grzałam rączki na herbacie, niewiele mając do zrobienia. Pomogłabym dźwigać te wory. Pomogłabym lulać dzieci. Nakarmiłabym wszystkich, powiedziałabym, że wszystko będzie dobrze. Najchętniej, to zatrzymałabym Al-Assada, "prezydenta" Syrii i kazała mu zbierać cały ten syf, który narobił półtora roku temu zrzucając broń chemiczną na własnych obywateli, i zatrzymałabym ISIS, który wiadomo co robi, sama, tymi ręcami. Ale nie umiem, nie mogę, nie potrafię, nie mam prawa. Więc nadal grzeję łapki i paczę, jak Pan Żołnierz daje znak, że pociąg jest. I kolumny od lewej po kolei wstają, i spokojnie idą za przewodnikiem. Jedna, i druga, i trzecia...
W pewnym momencie mały chłopiec podnosi rączkę i krzyczy "baj-baj!". I wszystkie wolontariuszki a śmiech i też "baj-baj!". I nagle cała kolumna mruczy i pokrzykuje "baj-baj".

Zostaliśmy sami. Panowie z karabinami przyszli na kawkę, chociaż nie przekroczyli umownej linii namiotu i nie usiedli z nami- kulturalnie brali kubeczki, dziękowali za ciastka i szli robić Ważne Rzeczy poza naszym polem widzenia, które to zmniejszało się z każdą minutą. Ściemniało się, robiło się jeszcze zimniej, herbata wychodziła, a myśmy czekali...

....i czekali....


...i czekali....


... i trochę się nudziliśmy, trzeba przyznać.

Wysiedzieliśmy do północy, zjedliśmy kolację, butelka wina została otworzona (tylko ja się przejmowałam, że jak to tak, w pracy), rozdział dokończony i huzia na Józia, idziemy spać! W aucie, w namiocie lub w składzie prowiantu. Niemalże jak na obozie harcerskim. Koło drugiej w nocy spodziewaliśmy się gwałtownej pobudki, ale nic takiego się nie zdarzyło i całą noc przewracaliśmy się z boku na bok, wierzgając zmarzniętymi stópkami i noskami, by z samego rana wrócić do domu.
Odblaski na kurtkach odbijały światło, więc pomimo zimnego zimna padła komenda, że zdejmujemy. Tutaj staramy się nie zamarznąć. :)
Nasza ekipa + ludzie z Węgierskiego Czerwonego Krzyża + wolontariuszka Ökumenikus + Pani Dziennikarka

Tego tygodnia odbyliśmy jeszcze jeden wyjazd tego typu i tym razem wróciliśmy już koło północy- od ponad 36 godzin na tej granicy nikt się nie pojawił. Być nastawionym na działanie i siedzieć bezczynie, huh, ciężko.

A swoją drogą, to moi bezdomni są najmilsi. Jeden coś kuma po polsku, bo miał kiedyś kolegę we Wrocławiu i próbuje, drugi mnie pyta co czytam, trzeci czy mam chłopaka i udaje, że się oświadcza. Prowadzą do mnie długie rozmowy po węgiersku na temat sposobów nauki języków obcych. Piątkowe popołudniowe zmiany są powolne, leniwe i sympatyczne :)

Fun fact: Na Węgrzech zupa pomidorowa jest słodka. Siedzę sobie i jem, zastanawiając się, czemu nie ma śmietany i co to za dziwna słodycz, aż jedna z kobiet uznała, że coś jej nie pasuje, poszła do kuchni i dosypała sobie trzy wielkie, czubate łychy cukru dosładzając. #culturaldifferences

3 komentarze:

  1. W kwestii Twojego wolontariatu: podziwiam i zazdroszczę, jak zwykle. Jaki piękny byłby świat, gdyby więcej osób dzieliło Twoje poglądy w sprawie ISIS i uchodźców i w ogóle! Spokojnie, na pewno jeszcze znajdzie się taki dzień, że pojawi się prawdziwa praca. :D
    I muszę Ci się pochwalić, że NARESZCIE ja też będę zbawiać świat. :D Zapisałam się na 2 wolontariaty - tłumaczenia dla Parady Równości i udzielanie korepetycji dzieciom z podstawówki. Wreszcie chociaż troszkę czuję, że robię coś dobrego dla świata. :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jej, jak super.
      I DO TEGO PARADA RÓWNOŚCI! Która, Warszawska? Byłam wolontariuszką na I Trójmiejskim Marszu Równości i te tygodnie przed i po były najlepszymi w moim życiu, życzę Ci podobnych przeżyć i wspomnień, KONIECZNIE opisz to na blogu!
      A korepetycje pewnie dadzą Ci superkopa do działania, jejku jejku, dawaj mi znać! Jesteśmy takimi kropelkami, sprawmy, że cały świat będzie mokry!
      <3 <3 <3

      Usuń
    2. Tak, Warszawska :) We wtorek idę jeszcze na rozmowę kwalifikacyjną, ale raczej mnie przyjmą, bo mamy jakieś tam certyfikaty za angielski i w ogóle przecież jestem uosobieniem dobra. ;) Mam nadzieję, że poza tym tłumaczeniam uda mi się wkręcić jeszcze w coś związanego bezpośrednio z Paradą, żeby w trakcie być na miejscu i coś robić. :)
      Jasne, że będę dawać Ci znać i prawdopodobnie wszystko opiszę, bo się zbyt ekscytuję, żeby to pominąć. :)

      Usuń