niedziela, 11 października 2015

"Life wants you to win. Please get out of your own way." - Robin Sharma

Trzeci tydzień wolontariatu dobiegł końca.
Tak jakoś wyszło, że w poniedziałek (5.10) pierwszy raz poszłam do szkoły dla niepełnosprawnych, by zobaczyć, co będę robić przez wszystkie inne poniedziałki aż do końca projektu.
Gdy weszłam do klasy było tam tylko kilkoro dzieci (czy, raczej, nastolatków), nauczyciel i asystentka osób niepełnosprawnych. W przeciągu dnia doszło jeszcze kilkoro uczniów. Nauczyciel poprosił, by każdy się ze mną przywitał, a mnie od razu uderzyły różnice w rozwoju- od dzieciaków, których niepełnosprawność jest niewidoczna i które z wielkim uśmiechem mówią Ci "cześć", aż do osób tak silnie upośledzonych, że nie są w stanie się odezwać i chyba nie do końca rozumieją, że w ogóle się tam pojawiłam.
Po kilkunastu minutach siedzenia w kółku, w którym nauczyciel zadawał każdemu po kolei pytanie jak minął jego weekend, kolejka doszła do jednej z dziewczynek z zespołem Downa, która nie mówi. Zadawanie jej jakiegokolwiek pytania wymagającego odpowiedzi nie miało sensu, więc została poproszona o zatańczenie. I zatańczyła, pośrodku koła, nagrodzona brawami. A później wszyscy śpiewali piosenkę i trzymając się za ręce kręcili w kółko. Dużo pozytywnej energii!
Uczniowie powtarzali pory roku, miesiące i dni tygodnia, oglądali filmik o Halloween i  malowali drzewa. Poszliśmy na spacer po szkole i przyległościach. Jeden z chłopców ciągle wszystkich przytulał i dawał buziaki w ramiona i policzki, od jego dziewczyny trzeba go było odciągać.
Zdziwiło mnie podejście nauczycieli do kontaktu fizycznego z uczniami. W Stanach mocno podkreślali, że najlepiej zachować dystans, mam wrażenie, że polskie podejście jest podobne. A tutaj nie. Nauczyciele ciągle przytulają dzieciaki, całują je w czółka i główki, głaszczą. A dzieciaki robią podobnie. Podczas lunchu podbiegł do mnie jakiś chłopiec, uściskał mnie i pobiegł dalej. Muszę popracować nad moim nastawieniem w tej kwestii; czułam się trochę niekomfortowo i byłam bardzo spięta. Ale... It's not better, it's not worse, it's just different. :)

W środę (7.10) dowiedziałam się, że PanDziekan nie uważa, bym była godna Indywidualnej Organizacji Studiów, więc nie wyraził zgody na takową (co jest oczywiście całkowicie uzasadnione, biorąc pod uwagę dzikie tłumy pasjonatów którzy walą drzwiami i oknami studiować pracę socjalną). Nie mogłam zdecydować, czy mnie to martwi czy cieszy, czy po prostu znaczy, że będę musiała się zająć czymś innym twórczym i rozwijającym będąc na emigracji.
Ale świat daje mi znaki. I wszechświat pracuje tak, by wszystko się ułożyło jak najlepiej.
Więc tego wieczoru, gdy poszłam na spotkanie English Chat Clubu, wszechświat postawił na mojej drodze kobietę, która zajmuje się koordynacją wolontariuszy w SOS Wioski Dziecięce na Węgrzech. I zanim się o tym dowiedziałam, to ona zaproponowała, że może chciałabym w wolnym czasie zaangażować się w ich działalność. Dosyć wymowne potwierdzenie, że powinnam się skupić na pracy tutaj :)
Pierwszy raz przyszedł ze mną również Felix! (po prawej)
W centrum miasteczka odbywa się Festyn Jajek. Dzieciaki skaczą po słomie, ja oglądam rękodzieło, kupuję miód i próbuję węgierskiego jedzenia. W ten sposób zjadłam lángos ("o, gdzieś to słyszałam, nie wiem co to, POPROSZĘ)- smażony na głębokim tłuszczu "chleb" serwowany ze śmietaną i serem. Trochę smakowało pączkiem, trochę tostem, trochę śmietaną... Słono było. Nie byłam w stanie go dokończyć, ale cieszę się z możliwości kulinarnego rozwoju :)
zdjęcie z Budapest Underguide
Obserwacja po pierwszym miesiącu pobytu:
JEJKU JAK CI WĘGRZY NIE OGARNIAJĄ.
Nikt nic nie wie, plany zmieniają się co minutę, nigdy nie jestem do końca doinformowana.
Z moją szefową rozmawiamy po Węgiersku. A raczej próbujemy, dodając do tego całą masę pantomimy i komunikacji niewerbalnej. Zazwyczaj kończy się tak, że kiwam głową i się uśmiecham, łapiąc może jedną trzecią tego, co jest mówione (i zazwyczaj wystarcza, bo mój mentor wie drugą jedną trzecią, a trzecia jedna trzecia egzystuje w innym wymiarze). Od jakiegoś czasu coś mówiła o zaproszeniu mnie i Felixa na obiad, w piątek powiedziała, że w niedzielę. Zmieniła również plany dotyczące weekendowego wyjazdu na granicę. Napisałam do mojego mentora, żeby potwierdził, czy zrozumiałam to, co miałam zrozumieć. I tak, na granicę nie pojechaliśmy, ale o obiedzie nikt nic nie wspomniał, uznałam więc, że go nie będzie. Bo ani na konkretną godzinę się nie umówiliśmy, ani w sumie na dzień też nie, a Felix pojechał sobie gdzieś.

Więc w niedzielę (11.10) zrobiłam pranie, wstawiłam drugie, cudem zmotywowałam się do zmiany piżamy na dżinsy, rozważyłam wyprawę do muzeum, ale padało, więc zostałam Perfekcyjną Panią Domu i zjadłam gigantyczne śniadanie złożone z WARZYW (!!GOOD LIFE CHOICES!!), jajecznicy i bułki, po czym położyłam się na kocyku i oglądając wszystkie idiotyczne filmy na youtube cieszyłam się swoją jedzeniową ciążą.
Aż tu nagle wchodzi do mnie jakiś facet i mnie woła po imieniu. I (komunikując się w języku którego nie znam, przypominam) okazuje się, że on przyszedł, żeby mnie zabrać na obiad do Eva néni, tak po prostu. Co z tego, że mogłam nie być w domu (i prawie nie byłam). Co z tego, że nikt do mnie nie zadzwonił uprzedzić wcześniej. Co z tego, że właśnie zjadłam gigantyczne śniadanie. Co z tego, że trzy dni nie myłam włosów, bo po co. Ruszyłam tyłek i poszłam zjeść obiad.

Inny przykład?
Uczę się tutaj węgierskiego. Raz w tygodniu odwiedzam nauczyciela u niego w mieszkaniu, robimy ćwiczenia przez 90 minut. Czasami rozmawiamy o różnicach kulturowych, a ja sobie narzekam, jak bardzo moja organizacja goszcząca nie ogarnia. Ostatnio zapytał mnie, czy uważam, że Węgrzy są mniej zorganizowani od innych europejskich narodów. Odpowiedziałam, że zgodnie z moim doświadczeniem, tak. Że nie przejmują się, że coś jest "na jutro", że coś jest niezorganizowane, że ktoś czegoś nie wie. YOLO, jakoś to będzie. Nauczyciel strasznie się dziwił, kontynuowaliśmy lekcję (podczas której co chwilę dzwonił do mnie mentor lub Felix, żeby mi powiedzieć, że mam być gdzieś, gdzie nie miałam być, bo doktor. Co doktor? Nic. Doktor. Przybądź.)
Następnie próbowaliśmy umówić się na kolejne spotkanie- za tydzień nie mogliśmy, ze względu na wyjazd nauczyciela do Polski (troszkę zazdro :< ), więc ustaliliśmy termin za dwa tygodnie. Zapisałam w kalendarzu, po czym słyszę: "No, tylko jeszcze nie wiem gdzie się spotkamy, bo to mieszkanie sprzedaliśmy, a nasz dom będzie gotowy dopiero latem."
Rozejrzałam się po pokoju, który ZDECYDOWANIE nie wyglądał jakby miał być przeprowadzony w ciągu dwóch tygodni.
Ale kto by się przejmował, dwa tygodnie to kupa czasu żeby znaleźć lokum dla siebie i swojej rodziny, prawda?
Oj, zdecydowanie uczę się tutaj luzu i spontaniczności. Bo plany zmieniają się co chwila, a przepływ informacji nie jest mocną stroną tutejszego społeczeństwa :)

A moj mentor jest najuroczszy:

+ w sklepie w którym robię zakupy od tygodnia stoją świąteczne mikołaje i pierniki. Zaraz obok zniczy na 1 listopada. Węgry biją Amerykę na głowę. :)

1 komentarz:

  1. A myślałam, że to u nas najwcześniej pojawiają się Mikołaje w sklepach! :O

    OdpowiedzUsuń