poniedziałek, 19 października 2015

"If it doesn't challenge you, it doesn't change you."- Fred Devito

Coś jest w wodzie, w powietrzu, albo w internecie, co sprawia, że od kiedy przyjechałam na Węgry notorycznie się spóźniam.
Takie tam, zaspać dwie godziny do pracy, każdemu się zdarza, prawda?
A najdziwniejsze jest to, że tylko ja się tym przejmuje.
Wbiegam zdyszana po szalonej jeździe do szkoły, centralnie w sam środek próby do przyszłotygodniowej akademii, rozglądam się, odnajduję "moją" klasę, rzucam się na ziemię bijąc głową o podłogę w geście rozpaczy i przeprosin i... nikt się za bardzo nie przejął. I wypuścili mnie do domu godzinę szybciej, co wykorzystałam na wycieczkę do mojego mentora i poważną rozmowę o tym, że nudzę się jak mops w pracy i chcę mieć jej więcej, albo chociaż troszkę. Ogólna nuda i brak przydatności (czyli dwie rzeczy, których akurat na wolontariacie bym się nie spodziewała) podlewają w człowieczej głowie nasionka, które od jakiegoś czasu leżały w ziemi w moim mózgu.
I tak oto, nożyczkami do paznokci, ucięłam swoje dwa warkocze, by zapakować je w kopertę i wysłać heeen, do Polski*, na peruki dla dzieci.
Trochę krzywo mi wyszło (a to niespodzianka), więc do pracy w domu opieki poszłam w najsłodszych kiteczkach na świecie. I dacie wiarę, że przez chwilę w ten wtorek (12.10) coś się nawet w tym ośrodku działo!? Robiliśmy kwiatki z bibuły. Przez "my" rozumiem siebie, drugą opiekunkę i jedną (1) pensjonariuszkę. To było ciekawe doświadczenie- wiele osób, których nigdy nie widziałam we wspólnej sali, wyszło ze swoich pokoi wybierając siedzenie na krześle ponad siedzenie na łóżku.
I siedzieli, patrząc z daleka co robimy. Po kilku chwilach zrobiło mi się głupio, że ja robię te kwiatki, zamiast może odstąpić miejsce komuś, kto z nudów umiera w tym przybytku 24/7 i prawdopodobnie mógłby użyć trochę rozrywki i ćwiczeń manualnych.
Więc wstałam i międzynarodowym językiem ciała dałam znać najaktywniejszemu staruszkowi (temu, który zawsze koniecznie chce mi pomagać w przesuwaniu materiału, gdy go wycinam, a raz niemalże wyrwał mi wózek z innym staruszkiem, tylko po to, by móc go zawieść do jadalni), że może usiąść i zawijać zamiast mnie. Początkowo wstał i jakby się ucieszył, ale gdy tylko zobaczył, że miałby robić kwiatki, od razu pokręcił głową i usiadł z powrotem, pokazując, że nie chce. I wszyscy ci bacsi siedzieli i patrzyli, mimo ewidentnej ochoty na trochę rozrywki. Zaczęłam się zastanawiać, z czego to mogło wynikać. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to nadal silne na Węgrzech role płciowe- kwiatki? bibuła? Pff, dla bab. (i gejów)
Dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy Ilona néni proponowała mi udział w zajęciach z haftu. Proponowała je tylko MNIE, mimo, że Felix stał obok i tłumaczył jej propozycję z niemieckiego na angielski. 

Całe popołudnie spędziłam szukając fryzjera, który od ręki podciąłby i wyrównał to, co mi zostało. I oj, naszukałam się, naszukałam. Ale znalazłam! Salonik rodem z PRL-u (WRL-u?) upchnięty gdzieś pomiędzy wątpliwej jakości butikiem a lodziarnią, prowadzony przez grono staruszek z trwałymi i przecudnie kolorowymi wisiorami z Maryją.
Sprawę załatwiłam po angielsko-węgierku: ja mówiłam powoli i spokojnie po angielsku oraz machałam rękami, Pani Fryzjerka mówiła powoli i spokojnie po węgiersku oraz również machała rękami. I się dogadałyśmy, prawie doskonale- tylko przedziałek zrobiono mi po innej stronie, więc po powrocie do naturalnego stanu, lewa część moich włosów jest troszeczkę dłuższa od prawej. Taka, no wiecie, asymetryczna fryzurka :)

Środę (14.10) miałam intensywną. Ponieważ w pracy przez większość czasu nic się nie dzieje (co usilnie, wbrew przeciwnościom, staram się zwalczyć), bardzo cieszyłam się na nawiązanie współpracy z Węgierską (Kecskemetańską?) filią SOS Wiosek Dziecięcych. I tak zaraz po wyjściu z kuchni w dziennym schronisku dla bezdomnych (i zjedzeniu kawałka tortu) ruszyłam do budynku Youth Center należącego do organizacji. Zgubiłam się okropnie, na miejsce dotarłam całe 10 minut po czasie, spanikowana, że wszyscy na mnie czekają. Uspokajam oddech, dzwonię dzwonkiem raz, drugi... Cisza.
Uznałam więc (przyjmijmy, że miałam do tego podstawy), że dzwonek jest zepsuty i spróbuję po prostu WEJŚĆ DO ŚRODKA, co też zrobiłam, spotykając na schodach mocno przerażonego nastolatka. Zaczęłam opowiadać kim jestem i po co przyszłam, licząc, że mnie nie wykopie. A on wzruszył ramionami, powiedział, że nic nie wie o tym, że miał przyjść ktoś od angielskiego, ale co tam. Więc przez następne piętnaście minut siedziałam na krześle czekając, aż przyjdzie ktoś, kto wie co się dzieje.
Ponieważ mieszkam teraz na Węgrzech, nic nie może być tak, jak ustalone zostały mailowo dwa dni wcześniej. Zamiast dwóch indywidualnych uczniów i jednej dwuosobowej grupy po 50 minut, miałam dwugodzinne zajęcia z PaniąPracownikSocjalny. Nie narzekam, praca to praca, przynajmniej jestem zajęta i ten jeden raz w tygodniu stawiam czoła jakimś wyzwaniom. Czy to brzmi smutno i żałośnie? BO MIAŁO.

Za to English Chat Club zawsze poprawia mi humor, nawet gdy dzieje się wieczorem, a ja jestem na nogach od rana. Jest pozytywnie, gramy w gry, gadamy, poznaję obcokrajowców, pasjonatów znających runiczny język węgierski, miłych ludzi. Fajno.
Gość po mojej prawej- Rafael- przyjechał z Belgii by uczyć tu Francuskiego we wszystkich możliwych szkołach.

O, i czy chwaliłam się już, że W KOŃCU, po miesiącu nicnierobienia w świetlicy ZMIENIONO NAM GODZINY!? Hip-hip-hurra, teraz nudzimy się tylko trzy, trzy i pół godzinki, po czym schodzą się dzieci.
W ten czwartek (15.10) razem z Felixem uczyliśmy je pojedynczych angielskich, niemieckich i polskich słówek, a gdy zebrała się cała grupa graliśmy w grę z pokazywaniem i rysowaniem. Dzieciaki zadawały mi mnóstwo pytań, począwszy od tego, czy Felix jest moim bratem (nie jest), chłopakiem (nie jest, ale wszyscy zdają się zakładać, że jest), poprzez to, czy mam dziecko (nie mam), czy mam męża (nie mam, chociaż gest oznaczający męża był przeuroczy), aż do tego ile mam lat (19), oraz ile moi rodzice mają lat (tu nastąpiło wielkie zdziwienie, że tak dużo!).
Nigdy nie myślałam o sobie jako o kimś, kto teoretycznie mógłby już mieć dziecko (co, ja? Błagam, nie mam co w życiu ze sobą robić?), i to był pierwszy raz kiedy naprawdę poczułam, że kultura w której ja się wychowałam, jest znacząco inna od tej, w której dorastają te dzieciaki. Nie mogę się doczekać, by ją zagłębić!

Piątek (16.10) rano miałam wolny od lekcji języka (nauczyciel w Polsce, huh), więc spotkałam się z byłą wolontariuszką EVS w Niemczech. Zabrała mnie na największą, najgęstszą i najsłodszą gorącą czekoladę na świecie. Byłam w niebie.
A po południu inne wolontariuszki w kuchni mówiły mi, jak strasznie mnie lubią i jaka jestem miła. Jedna z nich dała mi duży uścisk, żebym na pewno zrozumiała, co mówią. Nie wiem skąd im przyszły takie pomysły, skoro nie za bardzo mamy się jak porozumieć, a przez większość czasu i tak nie mamy zajęcia (ja czytam, one sobie dyskutują). Chyba, ze to taka babcina rzecz po prostu- lubi się wszystkich :)

A w weekend spałam, spałam, spałam, jadłam słodycze z paczki od mamy, kupiłam obiad bezdomnemu,  i dokończyłam serial. Życie przecieka mi przez palce.
(codziennie mijam to miejsce w drodze do pracy i za każdym dziwię się dokładnie tak samo. Oto jest "POMARAŃCZOWA APTEKA", która jest zielona. Najlepiej <3 )


* Do Polski bynajmniej dlatego, że w głębi serca jestem wspierającą ONR nacjonalistką głosującą na PiS/Korwina, tylko dlatego, że nie byłam w stanie przedrzeć się przez węgierskie internety na tyle, by znaleźć odpowiedni adres :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz