sobota, 21 listopada 2015

"Życie jest pełne cytatów. Zawsze się znajdzie coś, co pasuje."-Henning Mankell

Czasami udaje mi się zakręcić i mieć niesamowitego farta. Na przykład ktoś, kogo widziałam może trzy razy w życiu mówi mi, że organizowana jest totalnie darmowa wycieczka dla Erasmusów i zostały wolne miejsca. I przy okazji okazuje się, że pracowałam w jedno ze świąt, więc mogę z całkowicie czystym sumieniem powiedzieć ADIOS, nie smaruję chleba w ten piątek (13.11)! Idę robić rzeczy! I pójść robić rzeczy.

Rano stawiłam się w umówionym miejscu, zakładałam, którzy ludzie mogą jechać tam gdzie ja jadę, aż nagle wyskoczyła mi przed oczami jakaś nawijająca po węgiersku młoda osoba. Nic nie zrozumiałam, więc dziewczyna się rozpromieniła (chyba przeszłam test) i zapytała po angielsku, czy jestem z tej Erasmusowej wycieczki.
Byłam.

A później spotkałam Francuzkę, która tak się cieszyła, że jestem z Polski, że cały dzień mówiła do mnie niezmiernie bogatą polszczyzną. Można? Można.

I zwiedzaliśmy Parlament! Doszłam niedawno do wniosku, że Budapeszt to jest jednak piękny, cudowny, śliczny jest po prostu. Dojrzały, podświetlony, dostojny... z zewnątrz. Bo w wewnątrz Parlament jest złocony, przesadzony, zadywaniony. Ale od początku...

Zawsze mam w kieszeni płaszcza mój dawno kupiony gaz pieprzowy. Tak dawno i tak zawsze, że zazwyczaj w ogóle o nim nie pamiętam. Leży sobie, zajmuje niewiele miejsca, nie krzyczy. Wychodząc z busika nawet nie pomyślałam o tym,że go mam, że może należałoby wrzucić go do torby. I przypomniałam sobie o tym fakcie dopiero, gdy weszliśmy do centrum obsługi turystów, z którego bezpośrednio wchodzi się do Parlamentu, busik odjechał, a ja zobaczyłam wielkie znaki, że zabrania się wnoszenia pistoletów, noży i niezidentyfikowanych gazów. No, a żeby wejść gdziekolwiek trzeba przejść przez bramkę jak na lotnisku. DANG.

I tak zastanawiałam się co zrobić. I gdy przyszła nasza przewodniczka, przywitała się i poinformowała, że nie możemy wnosić żadnych ostrych przedmiotów, a płaszcze zostawimy w szatni dopiero po przejściu kontroli, podeszłam i niby od niechcenia powiedziałam, że: Hm, mam mój gaz pieprzowy i czy może mogę go gdzieś tutaj zostawić, żeby później go odebrać?

Dostałam spojrzenie, które nie było pewne, że jestem najskretyniejszym z kretynów, czy może potencjalnym zachowawcą.
Najwyraźniej okazałam się tylko turystką-idiotką, więc Pani Przewodnik z odpowiednią miną powiedziała, wystarczająco głośno by wszyscy słyszeli:
"NIE, NIE MA TAKIEGO MIEJSCA."
oraz
"W sumie, to gaz pieprzowy jest nielegalny na Węgrzech. Mogliby Cię za to aresztować. Pójdę sobie, pozbądź się go jakoś."

I zostawiła mnie tak, otoczoną wianuszkiem Erasmusów dopytujących co ja też mam tam takiego. #Badass #NiktSięPoMnieNieSpodziewał!

(i następnie całkowicie nie wzbudzając jakichkolwiek podejrzeń przysunęłam się do śmietnika i pozbyłam ewentualnego dowodu obciążającego. Zatęskniłam za nim od razu, za moim możeifałszywym poczuciem bezpieczeństwa. Na całe dwa dni zatęskniłam. Długo by opowiadać ;) )

Parlament Węgierski zbudowany był symetrycznie, z dwoma identycznymi skrzydłami, gdy jeszcze na Węgrzech istniał podział na dwie izby- sejm i senat. Obecnie istnieje tylko PARLAMENT, który zajmuje jedno skrzydło, a drugie udostępnione zostało dla zwiedzających.
No, ale my jesteśmy specjalni, więc akurat w dniu w którym przyjechaliśmy w części "turystycznej" odbywała się jakaś konferencja, a Panowie Politycy (Pań jest tylko, o ile dobrze pamiętam, 11) mieli inne rzeczy do roboty, więc udało nam się zobaczyć część zazwyczaj niedostępną dla zwiedzających :)

Takie tam, na cygara
 Jedynym miejscem, w którym nie można robić zdjęć jest sam środek budynku, w którym znajdują się insygnia królewskie, łącznie z Koroną św. Stefana, która na stałe znajduje się w herbie kraju (chociaż wygląda zasadniczo inaczej!).
Wycieczka kończy się niewielką wystawą o historii Parlamentu, oraz sklepem z pamiątkami (typowo, KAPITALIŚCI, UH)
Dwa budynki w mieście są dokładnie tej samej wielkości: Parlament i Bazylika św. Stefana. Było to działanie  architektonicznie bardzo zamierzone, mające na celu pokazanie równoważności i równości religii (wiary) i państwa w życiu i narodzie. I tak było od lat, z małą przerwą na okres komunizmu, kiedy to wielka czerwona gwiazda została osadzona na samym czubku Parlamentu. Symbole to symbole, plastikowe. Good job, komuniści! 
Po zwiedzaniu pojechaliśmy na obiad do restauracji typu "wszystko-co-możesz-zjeść", i z wypełnionymi brzuchami odwiedziliśmy Górę Gellerta, jeden z obowiązkowych przystanków, o który wcześniej nie udało mi się zahaczyć. Znajduje się na niej cytadela oraz Pomnik Wolności, który początkowo upamiętniał żołnierzy radzieckich poległych w walce o Budapeszt. Ale później Węgry uznały, że wyrzucanie 14-metrowego pomnika TYLKO DLATEGO, że upamiętnia żołnierzy RADZIECKICH nie jest do końca racjonalne finansowo, więc usunęli wszystkie bijące po oczach czerwone gwiazdy, a ponik ma od wtedy "uniwersalne przesłanie". Fair enough. 
(No, i widok rozcierający się ze szczytu wzgórza jest niesamowity. Wiecie, że w okresie kontrreformacji chodziły słuchy, że zbierają się tam czarownice i odprawiają sabaty, a około wieku XIX te okolice uchodziły za niebezpieczne, ze względu na mieszczące się tam dzielnice biedoty? O, taka ciekawostka!)
Wieczorem zostałam w Budapeszcie i szlajałam się z resztą wolontariuszy. Nigdy nie dawaj się prowadzić Hiszpankom. To powinna być złota zasada, którą będę się kierować. Drugi raz w przeciągu kilku tygodni zaufaliśmy im, że wiedzą, gdzie idą ("Wiemy, wiemy, już zaraz"), i znowu skończyło się na PÓŁTOREJ GODZINNYM pałętaniu się po mieście, z ulicy na ulicę, bo "one wiedzą, gdzie idą". Zimno jak cholera, a my chodzimy w kółko. Osiągam zeeeeeeeeeen, w głowie. Praktykuję głębokie oddychanie, nawet, gdy burczy mi w brzuchu i jestem w stanie odpuścić sobie wszystkie dobre miejsca i zjeść bułę z falafelem do kupienia na rogu. 

A w sobotę (14.11) po wielkim śniadaniu ruszyłyśmy z Taz na zwiedzanie muzeum etnografii, a następnie dołączyć do całej reszty piknikującej na Wyspie Małgorzaty. I zgadnijcie, kto prowadził, gdy postanowiliśmy coś zjeść?
TAK.
Więc na grupowy obiad nie dotarłam, bo musiałam zdążyć na autobus do domu, do Kecskemet, bo w niedzielę (15.11) obiecałam stawić się do pracy, o godzinie 7 rano (tutaj pozwolę sobie przytoczyć cytat z Michała Juszczyka, kimkolwiek jest: "A mogłem, k*rwa, spać do oporu. To nie, ambicji się zachciało. Gówniany tej dzień, oj gówniany.")

Ale nie było aż tak źle, pakowałam bułki ("chlebki elżbietańskie", w wolnym tłumaczeniu) do siateczek. A ponieważ auto którym jechałyśmy do kościółka, gdzie te bułeczki miały być rozdawane, miało jakiś problem w połowie drogi, to dotarłyśmy spóźnione i nie zdążyłyśmy ich wszystkich zapakować do siateczek przed rozpoczęciem mszy. Więc pakowałyśmy w trakcie mszy, ale żeby nie przeszkadzać szeleszczeniem, to tylko, gdy zebrani śpiewali. Miałyśmy więc mały WYŚCIG Z CZASEM, ale WYGRAŁYŚMY!
Wróciłyśmy koło dziesiątej, akurat na czas, żeby kupić dużo świeżego pieczywa w piekarni, zrobić herbatę, zapomnieć o niej i zdrzemnąć dwie godzinki. Mmmm.

W poniedziałek (16.11) w szkole wymiatałam z moim węgierskim, przez co rozumiem, że powiedziałam ze cztery zdania i nauczyłam się nowego słowa- ügyes [udźesz]- oznaczającego "bystry". Więc cały dzień mówiłam dzieciom, że są bystre, bo to właśnie takie słówko, którego używa się przy określaniu dzieci i piesków. No, i mnie, w drugim miejscu w którym pracuję, ale tego dnia jeszcze o tym nie wiedziałam. 

A we wtorek (17.11) miałam powrót do standardowej pracy, czyli robienia niczego.
Chociaż była jedna ciekawa sytuacja.
Siedzę sobie w wydawalni ubrań i oddycham, aż nagle nachyla się nade mną główna szefowa miejsca, która ma z tysiąc lat i zna angielski na poziomie, który zawsze mnie zadziwia, i mówi "W Twoim kraju <wzdycha> nie dobrze." Podnoszę oczy. "A Ty? Jesteś podekscytowana, zmartwiona?". A mi się aż zakręciło pod powiekami, bo jak już jakaś staruszka na cholernym wypizdowiu na Węgrzech, gdzie media publiczne są kontrolowane przez rząd (naprawdę), sugeruje, że rasism i paranoja nowego rządu jest niebezpieczna, to znaczy, że już naprawdę nie jest dobrze.

Środy (18.11) są dniami w których rozwijam się towarzysko, chadzając do English Chat Clubu. Tego dnia, po spotkaniu w pobliskiej kawiarni odbył się koncert Tristana Crowleya, muzyka podróżującego przez Europę na swoistej "trasie koncertowej". Oj, miło było doświadczyć trochę kultury, posłuchać, wyjść z mieszkania, porobić rzeczy.

I KUPIŁAM BILET DO DOMU!
Próbowałam to zrobić w Budapeszcie, trzy razy, ale zawsze odsyłano mnie z kwitkiem mówiąc, że "nie ma jeszcze nowego rozkładu.", co było ostatnim razem, zupełną nieprawdą. Ale nie ma, to nie ma, nie tłumacz nam, że jest, bo jak mówimy, że nie ma to nie ma, i ciesz się, że w ogóle z Tobą rozmawiamy (mimo, że przez pierwsze pół minuty staliśmy pupą do okienka i zachowujemy się, jakby obsługa klienta była naszym najgorszym koszmarem.) O, I mistrzostwem świata była dla mnie sytuacja, gdy Taz, która jest najkulturalniejszą osobą na świecie, tak o brytyjsku grzeczną podchodzi do okienka obok i pyta: "Czy mogłaby mi Pani może powiedzieć, czy są jakieś połączenia pomiędzy Budapesztem a Anglią?" a Grażyna w okienku unosi brwi aż do linii włosów i brzęczy najbardziej ironicznym z ironicznych głosów: "YYYYY, NIE?"

Ale w Kecskemet kupiłam, dworzec jak w filmów o PRLu, Janusz z pierścieniami, brzuszyskiem i rozpiętą koszulą pokierował mnie do odpowiedniej kasy, w której czekałam pół godziny, zanim JEDNA OSOBA przede mną zostanie obsłużona, a jak już się w końcu dopchałam, to kupiłam. I to po nie-angielsku. I prawie bez pantomimy!
Więc oficjalnie będę w domu od przed południem 19 grudnia, w SOBOTĘ, do 2 STYCZNIA włącznie. DWA TYGODNIE W DOMU <3 <3 <3 Jejku, jak dobrze. Napiję się dużej kawy w jakiejś dużej kawiarni w centrum dużego miasta, w którym mam własny pokój i własnych znajomych i pójdę na mądre, rosyjskie filmy w kinie studyjnym i do teatru pójdę i będę umiała wytłumaczyć w sklepie dokładnie co chcę i w ogóle. Jejku, do domu, do domu, do domu, do domu!
Już mnie małe miasteczko doprowadza do szału, dwa miechy spędzania wieczorów we własnym towarzystwie były pouczające, ale W KOŃCU BĘDĘ MOGŁA MIEĆ CZAS ZAJMOWANY PRZEZ AKTYWNOŚCI ZORGANIZOWANE POZA MOIM POKOJEM. 28 dni, turururururu!

A z rzeczy ważnych, które wydarzyły się w tym tygodniu:
Nasza (moja i Felixowa) szefowa przyszła do nas do kuchni, by przemówić, że nie powinniśmy czytać w pracy i powinniśmy spędzić ten czas na rozmowie z naszymi współpracownikami, by nauczyć się języka.
Tak więc w piątek (20.11) zostawiłam książkę w torbie, w ciągu dwudziestu pierwszych sekund wykorzystałam wszystkie tematy do rozmów, na które jestem zdolna coś powiedzieć ("jak się masz" "dobrze, a Ty?" "Ja też dobrze" "ładna pogoda" "zimno") i oficjalnie zostałam człowiekiem, który gapi się na blaty (propsy dla Marceli za dobór słów). Wątpię w sens istnienia czasami w tej pracy.

No, a w weekend, to miałam wielkie plany pojechania, gdzie nie byłam i odwiedzenia, kogo nie odwiedzałam, ale okazało się, że niektóre terminy są wcześniej niż myślałam i że weekend spędzę gapiąc się w worda. I gapiłam się i przez cały dzień wygapiłam aż dwa przyzwoite akapity. I zrobiłam zupę z proszku! No, człowiek sukcesu.
A pranie białe robię osobno, to się nazywa dorosłość.

1 komentarz:

  1. Kocham Twoje wpisy całym sercem. I też do wszystkiego dopasowuję cytaty. :) Ach no i gratuluję poziomu zrozumienia! :D

    OdpowiedzUsuń