poniedziałek, 9 listopada 2015

"If your friends live too far away to meet for a coffee, stay for the weekend."- Loesje

No. To można by powiedzieć, że się przyzwyczajam do pracy, miasteczka i Węgrów. Nieogarnięcie coraz mniej mnie zaskakuje (co nie znaczy, że nie denerwuje), nawet można by powiedzieć, że mi się trochę udzieliło; w pracy znajduję sposób, żeby sobie zorganizować czas, planuję wycieczki, czytam, czytam, czytam, jem owoce, wydaje dużo hajsów na urocze rzeczy w papierniczym, nawet trochę mam znajomych i chodzę z nimi jeść pizzę. O, i epicko wywalam się na rowerze. Aż Felix, który śmiał się ze mnie, że jestem jedyną jeżdżącą w kasku sobą w całym miasteczku przyznał, że OK, akurat MNIE się przyda. Tyle tygodni jeżdżenia na rowerze, i to dopiero moja pierwsza (i to malutka) krzywda. GOOD JOB, ME!

A weekend to miałam długi i zajęty, bo przyjechał mój pierwszy gość!
Wycieczka była wymyślona dawno, dawno temu, w czerwcu, gdy wracałyśmy pociągiem (tym, z którego nie wyskoczyłyśmy, bo z pierwszego to tak) z Białegostoku  z niszowo-hipstersko-niesamowitego-festiwalu i zwiedzania (Białystok jest super. Poważnie). 
Od początku projektu planowałam wyrobić wystarczająco nadgodzin, żeby móc wziąć dwa dni wolne, i dzięki temu mogłam pojechać do Budapesztu już w piątek (6.11), gdy tylko uwolniłam się ze zobowiązań i wyczołgałam z mieszkania nauczyciela od Węgierskiego (to krótko podsumowuje, jak mi idzie nauka). 

Nati wykupiła transfer z lotniska, więc ułatwiła mi zadanie o tyle, że nie musiałam się orientować którędy i gdzie, co pozwoliło mi zaoszczędzić tak z półtorej godziny. Oj, a miałam pomysł jak ten zaoszczędzony czas wykorzystać, miałam! Budapeszt, miasto pomników, ma również dosyć ciekawą ofertę muzeów. Tego dnia padło na tzw. Dom Terroru, House of Terror, Terror Háza.

Fotografia w środku muzeum jest zabroniona, nie pomyślałam, żeby zrobić zdjęcie z zewnątrz. Jedynie ten tekst z pomnika upamiętniającego mur Berliński, postawionego przed muzeum zwrócił moją uwagę. Ktoś chyba powinien go przypomnieć Państwu Rządzącym Węgrami, bo coś się zapominają. 

Umieszczone w budynku, który przed laty służył jako areszt dla więźniów politycznych państwa komunistycznego i faszystowskiego, wystawy mają upamiętniać ofiary reżimów i edukować o sytuacji politycznej w tamtych okresach (lub okresie. Na Węgrzech bardzo szybko po II wojnie światowej przestawiono się na komunizm. Jedna z sal informowała właśnie o swoistym "przechrzczeniu się" członków faszystowskiej partii Arrow Cross, w członków partii komunistycznej. W dokumencie, który podpisywali, mordowanie ludzi pod sztandarem faszyzmów nazywane jest "pomyłką", którą postanowili naprawić wstępując do partii działającej pod sztandarem ZSSR).

Muzeum robi wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz- jest nowoczesne, spore, nie szczędzono na nie funduszy. Jedyne, na co mogłabym narzekać to sposób przedstawienie treści- w każdej sali dostępne są kartki tłumaczące historię po węgiersku i angielsku, jednak są napisane dosyć zawile i ZAPEŁNIONE tekstem. Muzeum ma trzy piętra, w każdym pokoju jest taka stronica zapisana czcionką nr. 12. Pierwsze piętro przeczytałam, drugie przejrzałam, przy trzecim nawet nie próbowałam- było to męczące, nie przesadnie interesujące i zajmujące sporo czasu. Może powinnam była wykupić audioprzewodnik, jednak ponieważ kosztuje on tyle, co bilet wstępu, odpuściłam.
Również dosyć głośna muzyka mieszająca się z różnego rodzaju dźwiękami z ekranów, oraz tłumy ludzi w niektórych momentach były niezmiernie rozpraszające, męczące i trochę supermarketowo-galeryjne, jeżeli wiecie, co chcę powiedzieć.
Z drugiej strony bilet ulgowy przysługuje wszystkim poniżej 26 roku życia, niezależnie od tego, co się robi. Miłe to, trzeba przyznać :) 

Wieczorem zostałam przewodnikiem wycieczki. Ja, gubiąca się we własnym mieszkaniu, rzekomo nieogarniająca wszechświata. A tu ogarnęłam, i to jak! Zaczęłyśmy od obiadokolacji w makaronowej knajpie, w której zupełnie przypadkiem, przy stoliku obok spotkałyśmy polską parę, rzucenia okiem na Wielką Synagogę i próby odnalezienia Parlamentu. 

Próba skończyła się sukcesem, chociaż w pewnym momencie miałam ochotę się wściec i rzucić do Dunaju. Wiedziałam, że budynek jest pomiędzy mostami, ale za nic nie mogłam go znaleźć. Ukradli parlament, ludzie! Zgubiłam go!
Okazało się, że po prostu jesteśmy pomiędzy złymi mostami. Szybko naprawiłyśmy błąd i skończyło się tak oto:
a żeby nie było, że nie doceniamy pięknych Budapesztańskich rzeźb w metrze, przedstawiam Wam naszą ulubioną (w tym mieście jest chyba więcej brązowych rzeźb niż mieszkańców, każdy znajdzie coś dla siebie).
Wieczór spędziłyśmy u Taz (z UK) i Veroniki (z Hiszpanii), które były na tyle miłe, że pozowliły nam się u nich przespać. My pokazałyśmy im pierniczki (i całą siatę polskich słodyczy), Taz za to nauczyła Nati pić herbatę z mlekiem. Powoli brytyjskość energia Taz udziela się wszystkim wolontariuszom. Veronica zarzeka, że teraz nie umie pić herbaty bez mleka, ja coraz częściej mam fantazje na jej temat (tj. herbaty z mlekiem), Nati uznała, że to całkiem nowe doznanie. EVS zmienia ludzi? 

Sobota (7.11), zwiedzamy! Albo raczej: "zwiedzamy."; bez biegania, w naszym tempie, przekładając dobre samopoczucie i humor nad zaliczanie kolejnych zabytków. Cieszymy się swoim towarzystwem i pogodą, wygłupiamy, łazimy, wsiadamy w autobus, który MYŚLIMY, że zabierze nas tam, gdzie chcemy. Na luzie, najlepiej.
Day edition!

Pogoda była śliczna, więc Wyspa Małgorzaty zachęciła nas swoimi parkami.
Chodnik nie dzieli się na "ścieżkę dla rowerów" i "ścieżkę dla pieszych", lecz na część dla pieszych i cześć na biegaczy. Tych zdecydowanie tu nie brakuje!

A to ja z mostem Eiffela. No, może nie nazywa się dokładnie tak, ale został przez niego zaprojektowany. Ponoć zapytał Budapesztańczyków, czy chcą most, czy wieżę. Oni popatrzyli na niego jak na wariata i stwierdzili, że OCZYWIŚCIE, że most. Po co komu jakaś głupia wieża. 
Drzwi do nikąd?
Gdy już rozmawiamy o wycieczce pierwszych razów (patrz: herbata z mlekiem), to Nati strasznie cieszyła się, że pierwszy raz w życiu pogłaszcze konika. Zdjęcia niestety nie dała mi zrobić, bo "konie czują, jak ktoś im robi zdjęcie i wtedy gryzą! Internetów nie oglądałaś?".
Internetów to może i nie, ale puchate kury to oglądałyśmy obie, kontemplując niesamowitość natury.

Rzuciłyśmy jeszcze oczami na ogród różany (w stanie zimowego spoczynku) i ruiny zakonu, w którym jeden z władców zamknął swoją dziewięcioletnią córkę Małgorzatę, by po dwudziestu latach umarła. Przez "zamknął", mam oczywiście na myśli: "Obiecał oddać ją Bogu, jeżeli uda mu się odeprzeć atak Mongołów na miasto." Dziewczynki o zdanie nikt nie pytał. Nie fajnie, stary. Samego siebie trzeba było oddać.
 Po przerwie na poznawanie Węgierskich wypieków i słodyczy udałyśmy się na zamek. 
Nati z MamąZiemią
I zmianę warty pod Pałacem Prezydenckim oglądałyśmy (przy czym prezydentem nie jest Orbán, to istotna informacja) i kolejne pomniki i w ogóle. 
Plac "którego nazwy nie pamiętam, ale Katy Perry kręciła tu teledysk", również znalazł się w programie. (patrzcie od 3:13)
A tu z serii: "idź i się nie ruszaj, to Ci zrobię zdjęcie!":
W Trójmieście Nati często karmi mnie najlepszymi kanapkami na świecie. Więc na Węgrzech ja nakarmiłam ją kürtőskalács'em, czyli tym "ciastkiem kominkowym", o którym tyle wspominam. Pysznym, cieplutkim, o takim smaku, jaki sobie wymarzysz. Rwiesz palcami, patrzysz na mglistą panoramę miasta i chwilo, trwaj wiecznie!
I próbowałyśmy zejść na dół, ale schody są skomplikowane, więc zawędrowałyśmy gdzieś, gdzie też było fajnie! :)
Tak, żadna z nas nie surfuje. Nie interesujcie się. 
Późnym popołudniem spotkałyśmy się z resztą wolontariuszy i bandą Belgijczyków odwiedzających Drieza. Chciałyśmy zmyć się na obiad, jednak wyszło jakoś tak, że nagle cała grupa szła razem, do jakiegoś konkretnego miejsca, którego dokładnej lokalizacji nikt nie znał. Czas nas gonił, GPSy zawodziły, zerwałyśmy się szybciej i zjadłyśmy najlepszego falafelowego kebaba w moim życiu. A pan sprzedawca chyba na długo zapadnie nam w pamięć, był highlightem naszego i tak wspaniałego wieczoru :)

A ponieważ nie tylko Budapesztem Węgry stoją, tego samego wieczoru wsiadłyśmy w długodystansowy autobus i wylądowałyśmy w moim Kecskemét, mając w perspektywie całą niedzielę (8.11) na robienie czegokolwiek, co nam wpadnie do głowy. A akurat wpadło spacerowanie i odwiedzenie tego jednego muzeum, które jest otwarte w niedziele. A pogoda zrobiła się tak śliczna (18*!), że to musiał być znak, że coś. Jeszcze nie wiem co. :)
Poznawanie (najurokliwszego) miasteczka zakończyłyśmy TĄ najlepszą gorącą czekoladą na świecie! 
 Niewiele potrzeba do szczęścia...
Nati przegrała potyczkę ze słodyczą. 
W poniedziałek (9.11) zjadłyśmy śniadanie mistrzów, narobiłyśmy kanapek i wróciłyśmy do Budapesztu. Na kawę i pożegnanie.
A po pożegnaniu nic nie relaksuje tak, jak spacer brzegiem Dunaju z widokiem na Budę. Tylko tych wszystkich ludzi, którzy pytają mnie jak dotrzeć na ich turystyczny rejs bym wymazała i byłoby idealnie.
O, i w Budapeszcie znalazłam lush, akurat gdy myślałam o Nacie ze Stanów. Zapachy wegańskich kosmetyków zdecydowanie obudziły moje wspomnienia.

O, a w tym tygodniu pracuję w sumie tylko trzy dni, bo później znowu robię rzeczy! Czyż to nie najlepiej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz