środa, 9 września 2015

"Za wszystko co było- dziękuję. Na wszystko, co będzie- TAK."

Warszawa! Dwa i pół dnia okresu przejściowego pomiędzy "jestem w domu" a "totalna dzicz i obczyzna".
Powolnie, smacznie, miło, festiwalowo, antropocentrycznie, w doborowym towarzystwie.

Wieczorem zostałam wyściskana i zapakowana do pociągu, przedziału z kuszetkami, by uspokoić bijące serce i zorientować się, że nie takie te kuszetki straszne jak myślałam. I miło kołyszą do snu. I widok na czeskie góry bardzo rano też jest do pozazdroszczenia. Więc koniec końców polecam międzynarodowe pociągi. :)

Do Budapesztu dotarłam z uśmiechem i oczyma dookoła głowy. Gdzie jest mój koordynator? Gdzie są Niemcy, którzy rzekomo jechali tym samym pociągiem? Gdzie Ci uchodźcy?
Levente się znalazł (i tak ochoczo chciał mi pomagać z walizą, że aż mi było głupio), Niemcy się znaleźli (oni mają tendencję do poruszania się w grupie), uchodźców nie było. Ani jednego na całym dworcu Budapest-Keleti. Hej, czy to ten sam dworzec, na który nie kursowały pociągi jeszcze dwa dni wcześniej, właśnie ze względu na ten kryzys? Igen. Jo. To gdzie Ci uchodźcy?
Levente: Pojechali do Austrii.
Maria: Ale WSZYSCY!?!?
Levente: Yes, wszyscy.
Tak więc Budapeszt jest strefą bez uchodźców, niezależnie od tego, co mówi Wam telewizja.

Wszystkich wolontariuszy jest trzynaścioro; nie-niemców piątka. Wygląda na to, że Niemcy są tu jakąś uprzywilejowaną grupą, np. mają osobną koordynatorkę (która ogarnia wszystkie zajęcia, więc przez większość czasu nie-niemcy są zdani na pokątne tłumaczenia i domysły).

Pierwszy dzień treningu zaczął się całą dobę po przyjeździe. Zsofia (czyt. Żofia), czyli koordynatorka odpowiedzialna za wolontariuszy z Niemiec, przyjechała rozdysponować dwutygodniowe bilety na komunikację miejską i zabrać nas do budynku w którym mieści się cały Magyar Máltai Szeretetszolgát (Hungarian Charity of Order of Malta) i który ma niesamowity widok na węgierski parlament. Pierwszy szok przeżyłam wchodząc do metra. W Budapesztańskim metrze nie uświadczysz bramek lub elektronicznych czytników. Przy ruchomych schodach stoi po prostu facet w pracowniczym stroju, a biletem należy mu machnąć przed oczyma. To wyjaśnia, dlaczego największą informacją na bilecie jest właśnie jego data ważności :)

Szkolenie, jak to szkolenie- trochę gier i zabaw, trochę śmiechu, trochę niepewności, trochę ale-o-co-chodzi!?
Po lunchu mieliśmy ponad półtorej godziny przerwy, która miała możliwość zostania wykorzystaną na siedzenie na smartfonach (z którymi chyba będę się musiała przeprosić, bo widocznie odstaję i nie mam z kim gadać), jako, że zachodnioeuropejskie narody nie mają w zwyczaju zadawać nieoczywistych pytań, takich jak: CZY MOGĘ STĄD WYJŚĆ, SKORO MAMY TYLE CZASU?
Całe szczęście, że wschodnioeuropejskie nie mają żadnych problemów z wywalczeniem odpowiedzi, więc następnie narody niemieckie mogą prowadzić wycieczkę aż na drugą stronę Dunaju, pod Parlament.

Po trzech i pół godzinie zajęć z węgierskiego okazało się, że Zsofia wcale nie planuje nas odwieźć pod hostel i oczekuje, że wrócimy sami przesiadając się z metra na tramwaj. Spojrzałam z przerażeniem na hiszpanki. Usłyszałam: "Spoczko, Marija, follow the Germans, follow the Germans. My tak robimy i zawsze świetnie na tym wychodzimy."

Obserwacja dnia: na Węgrzech dorośli ludzie i staruszkowie okazują sobie dużo więcej czułości niż w Polsce. Widziałam ludzi w wieku moich rodziców, którzy siedząc sobie na kolanach czytali mapę. I babcię z dziadkiem, którzy mijając ławkę z dwóch stron nadal trzymali się za ręce. I faceta pod pięćdziesiątkę obejmującego równolatkę w talii. Podoba mi się, me gusta.

Drugiego dnia wiedzieliśmy już mniej więcej co i jak. Że łazienek za mało, że śniadanie za późno, że z hostelu jest ok. 30 minut do miejsca treningu. Mimo to jedynie ja i Taz z UK dałyśmy radę wyszykować się i wyjść wystarczająco wcześnie, by być chwilkę przed czasem. I tę chwilkę wykorzystałyśmy na zjedzenie
Turo Rudi, batonika, którym zachwycał się mój korepetytor pół-Węgier. Jest to kawałek twarogu (przynajmniej w teorii) pokryty czekoladą. Nastawiałam się na niebiańską przyjemność, było OK. Chociaż teraz, gdy od zjedzenia minęło niemalże dwanaście godzin, zjadłabym jeszcze jednego. Może to właśnie ten rodzaj jedzenia? Za pierwszym razem wzrusza się ramionami, za drugim jest się już w jego sidłach? ;>

Na szkoleniu mieliśmy skróconą lekcję historii (głównie skupiającą się na wielkim poczuciu niesprawiedliwości Węgrów, którym zabrano ok. 70% powierzchni po I wojnie światowej i z 6. co do wielkości kraju Europejskiego spadli nisko, niżej, niziutko) i kolejny lunch, podczas którego jakoś tak wynikł temat jedzenia tradycyjnego dla każdego kraju. Belg pochwalił się, że zna polskie jedzenie. I piękną polszczyzną wyartykułował: ZAPIEKANKA.
Gdy Felix z Niemiec zapytał, co to w sumie jest ta ZAPIEKANKA, nie do końca umiałam mu wytłumaczyć. Koncept niby prosty, ale czy na pewno?
(Pierogi też znali, worry not!)

Tego dnia mieliśmy również pierwsze prawdziwe, wolontariackie zadanie. Sortowaliśmy ubrania, kosmetyki i jedzenie, ponieważ organizacje charytatywne ze względu na ilość pojawiających się w mediach uchodźców są zasypywane rzeczami.
W tym momencie, padając na ryjek, chcę powiedzieć tylko jedną rzecz: JEŻELI KTOŚ MA CZELNOŚĆ ODDAĆ NA CELE CHARYTATYWNE JAKIEŚ PASKUDNE SOSY, KTÓRYCH PRZYDATNOŚĆ SKOŃCZYŁA SIĘ W 2003 ROKU NIECH LEPIEJ PRZEMYŚLI SWOJE ŻYCIE I NIE MARNUJE MOJEGO CZASU.
Dziękuję.


Obserwacja dnia: Chyba jednak nie lubię przebywać w dużych grupach ludzi. Co więcej, wcale nie muszę tego robić, jeżeli nie sprawia mi to frajdy. Jestem w momencie moje życie, w którym nikt nie każe mi już chodzić trójkami po mieście, w którym mogę sobie pozwolić na podejmowanie własnych decyzji na temat tego co, gdzie i z kim robię. Fajna myśl. Jeżeli nie chcę, to nie muszę. Czaaaad.
Nasza ekipa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz