sobota, 19 września 2015

"When the flower doesn't bloom you fix the environment in which it grows, not the flower."

Szkolenie się rozkręcało. W czwartek (10.09), trzeciego dnia szkolenia zwiedzaliśmy Budapeszt. Spodziewając się niesamowicie pięknych widoków (w końcu miasto określa się rzekomo "Paryżem Wschodu"), trochę się zawiodłam. Większości budynków przydałaby się renowacja, są pełne niezrealizowanego potencjału. I jakoś tak... szaro. Gdzie są wesołe, kolorowe kamieniczki? Nawet nie takie z Poznańskiej starówki, bo te przechodzą najśmielsze oczekiwania, ale chociażby takie Gdańskie? Budapeszt utrzymany jest w konwencji szaro-biało-brązowo-zielonkawej, nie jestem pewna, czy mi to pasuje. Zdecydowanie pasuje mi jednak perspektywa powrotu do Budapesztu i zapadnięcia się w jego muzea i galerie. Tak, to nigdy nie jest zły pomysł! :)

W piątek (11.09), czwartego dnia szkolenia, zaczęliśmy cykl seminariów o grupach, z którymi będziemy pracować w tym roku. W budynku Hungarian Charity of the Order of Malta (lub MMSz) oprócz biur i całej masy bliżej niezidentyfikowanych pokojów znajduje się również noclegownia dla bezdomnych, której lider przyszedł, by opowiedzieć nam o sposobie pracy z bezdomnymi na Węgrzech. Pracownik socjalny z przekłutą wargą i włosami do pasa? Czemu nie?
Omówił z nami podstawowe podstawy, na przykład kogo nazywamy "bezdomnym". Bo bezdomny to nie tylko ten, kto śpi na dworcu i czuć go z daleka. Właściwie, tacy ludzie to tylko około 5% całej grupy bezdomnych, inni nie wpisują się tak łatwo w społeczną definicję bezdomności i mijając ich na ulicy nie jest w stanie odróżnić się ich od ludzi z domami. Czy wiedzieliście, że osoby żyjące w "niepewnych domach", również podpadają pod kategorię "bezdomnych"? Czyli ludzie nadal mieszkający w willach, ale obłożeni nakazem eksmisji. Albo Ci, którzy doświadczają przemocy domowej. Albo ludzie, którzy żyją w szpitalach lub hospicjach. Również więźniowie często po wyjściu na wolność nie mają się gdzie podziać, więc technicznie rzecz biorąc będąc w więzieniu i mając dach nad głową, michę i łóżko już są bezdomni, dlatego też praca z nimi jest niezmiernie ważna.
Rozmawialiśmy również o systemach pomocowych i rodzajach ośrodków. Zostały one uproszczone i przedstawione zasadzie schodów.
  1. Na samym dole znajduje się street social work. Pracownicy wychodzą na ulicę pracując z tą najbardziej widoczną grupą bezdomnych, starając się zorientować jakie są potrzeby tych ludzi, dostarczyć rzeczy niezbędne do przeżycia i przekonać do przejścia stopień wyżej. Jest to jedno z najmniej wdzięcznych zadań, ponieważ ludzie na ulicy najczęściej chcą tak zostać z najróżniastych przyczyn.
  2. Day Time Shelter- miejsce, gdzie ludzie bezdomni i ubodzy przychodzą by zjeść, odgrzać jedzenie, skonsultować się z pracownikiem socjalnym, wyprać rzeczy oraz przejrzeć ogłoszenia dotyczące pracy. Często obywają się tam również różnego rodzaju zajęcia- klub filmowy, zajęcia artystyczne etc.
  3. Night Shelter- zgodnie z prawem musi być tam łóżko i łazienka, jednak często kombinuje się, by zdobyć jak najwięcej funduszy i możliwie zapewnić jakieś jedzenie, aneks kuchenny, może dodatkowego pracownika socjalnego, który zajmuje się pomocą jednostkom. 
  4. Temporary Shelter- tymczasowe schronienie, często jest lista i konkretne zasady dotyczące przyjmowania pensjonariuszy (np.można się nie pojawić tylko przez dwie noce z rzędu), którzy mają tam przypisane łóżko. Ciekawe jest to, że aby móc w nim mieszkać trzeba uiszczać niewielką opłatę (ok. 10.000HUF, czyli ok. 150złotych), które są odkładane jako "oszczędności" i w wypadku, gdy pensjonariusz się wyprowadza są one mu wypłacane, by mógł np. opłacić kaucję za mieszkanie.
    W tym momencie kończy się typowy system pomocy bezdomnym, a kolejne dwa schodki dotyczą już raczej jednostek, które z bezdomności wyszły.
  5. Working shelter- schronisko dla pracujących, za które muszą płacić niewielkie sumy (ok.500zł/miesiąc). Nie ma w nim już pracownika socjalnego do pomocy.
  6. Social Housing- gość, z którym rozmawialiśmy przyznał, że to powinien być najważniejszy poziom wychodzenia z bezdomności. Jednak, jak mówił, jest to największy błąd węgierskiej polityki, ponieważ nie powstał system dociekania, czy ludzie mieszkający w tych miejscach naprawdę powinni tam mieszkać. Czyli często zdarza się, że gdy rodzina otrzymuje mieszkanie socjalne przepisuje je później na swoje dzieci, które mogą mieć już dobrą pracę i być w stanie się samemu utrzymać w "normalnym" miejscu. Mieszkań więc ciągle brakuje, a sytuacja zdaje się nie mieć rozwiązania.
Po pracowniku-z-kolczykiem przyszedł czas na dużo bardziej oficjalnie wyglądającego mężczyznę opowiadającego o ochronie rodziny i dzieci przed bezdomnością. Według prawa Unijnego dzieci nie mogą być bezdomne, jednak w sytuacjach krytycznej biedy i tak robi się wszystko, by rodzina została razem.
Levente, koordynator wolontariatu, przez większość czasu zajmował się tłumaczeniami.
Wieczorem Taz z Wielkiej Brytanii wspomniała, że chciałaby wybrać się na dworzec Keleti zobaczyć, czy może się tam do czegoś przydać. Skończyło się na tym, że poszliśmy całą wielką grupą, w ciemno, bez planu. Bo a nuż potrzebują do czegoś bandy obcokrajowców?
I potrzebowali- pomagaliśmy w szukaniu ubrań, dźwigaliśmy zapasy, ustawialiśmy, przesuwaliśmy, organizowaliśmy. Byle więcej takich piątkowych wieczorów!

W sobotę (12.09) można było nam odpuścić wszystko, tylko nie węgierski! Więc pół dnia stukaliśmy odmianę czasowników, drugą połowę sjestowaliśmy. A wieczór, ponownie, przeciwstawialiśmy się statusowi quo i z szerokimi uśmiechami byliśmy przydatnymi małymi robaczkami na Keleti. I chcę wierzyć, że byliśmy.

Jakaś część mnie miała nadzieję, że niedziela (13.09) będzie zimna i szara i padająca i nie pójdziemy na kajaki. Ale nie była. Była bardzo ciepła i bardzo słoneczna. Ruszyliśmy więc ichniejszą SKMką do Szentendre, urokliwego miasteczka znanego z folkowych festiwali.
Do miasteczka weszliśmy około jedenastej. Pierwszym, co się rzuciło w oczy był fakt, że wszyscy pili piwo. Przy stolikach w restauracjach, przy stoiskach z jedzeniem, na ławkach. Piwo lało się strumieniami.
Zaczepili nas również wyznawcy Hare Kryszny, których próbowaliśmy zbyć mówiąc, że nie rozumiemy, jednak się nie dali- obaj mówili bardzo dobrze po angielsku, niemalże bez akcentu. Zaproponowali nam po książce, pochwalili moją torbę z Karmą i odczepili się od razu, gdy podziękowaliśmy.
Dotarliśmy do ośrodka rodziny jednej z koordynatorek i napchaliśmy brzuszki pizzą, bo co lunch to lunch!
Nasi przewodnicy na wodzie nie dotarli na czas (co chyba jest standardem), więc jakoś się tak położyliśmy na słoneczku i BUM, dwie godziny drzemki!
Węgrzy lubią sobie pospędzać czas, powolutku, bez stresu, a później strasznie się spieszą, bo są spóźnieni. Przed wypłynięciem, lecz po drzemce zostaliśmy oficjalnie przywitani "po węgiersku", czyli (portugalskim) winem. Water safety, huh. Trochę nie dali nam wyboru :)
W Poniedziałek (14.09) mieliśmy zajęcia z kultury Węgier, a wieczorem wybraliśmy się na opustoszały Keleti. Od następnego dnia granica Węgierska miała zostać zamknięta, jednak zrobiono to szybciej, zostawiając wszystkie organizacje pomocowe gotowe na przyjęcie ludzi, którzy nie przyjechali.

Wtorek zaczął się wykładem o Romach na Węgrzech- wiedzieliście, że węgierscy Romowie są wyjątkowi pod tym względem, że wszyscy mówią po Węgiersku i znajomość Romi w tych okolicach jest bliska zeru? Fascynujące!
Tego dnia na lunch podano nam jeden ze specjałów kuchni regionalnej- zupę śliwkową z cynamonem o przepięknie różowym kolorze. W moje gusta się nie wpasowała, ale żeby coś znielubić trzeba to spróbować trzy razy, prawda? :)
Właśnie we wtorek uznałam również, że Budapeszt to jednak jest ładny. Spotkałam się wieczorem z moimi znajomymi z liceum, którzy zupełnie przypadkiem byli w tym samym miejscu i oglądałam z dołu podświetlony parlament i tych wszystkich zakochanych i zaprzyjaźnionych na ławeczkach naokoło, siedzących z winem nad Dunajem i uznałam, że nocami to mogłabym nawet mieszkać w tym mieście :)

W środę (16.09) mieliśmy zaplanowane zajęcia z pracy z niepełnosprawnymi, a po południu odwiedziliśmy dom opieki, mieszczący się w tym samym budynku. Moją uwagę zwróciły tabliczki przy pokojach, na których figurowały jedynie męskie imiona, a żeńskie znajdowały się w nawiasach. Najwyraźniej Węgrzy poszli o krok dalej niż Polacy w kwestii przynależności żony do męża. Jeżeli wyszłabym za jakiegoś Adama Nowaka, byłabym określana jako Adam Nowakowa (Maria), przy czym moje własne imię jest istotne tylko jeżeli opiekunka chce nawiązać ze mną dobry kontakt (wtedy dodałaby prawdopodobnie też "néni", "ciociu"). Aż się zdenerwowałam. Całe to przyjmowanie nazwiska męża jest symbolem zmiany właściciela- gdy w USA panowało niewolnictwo, niewolnicy przyjmowali nazwisko swojego pana (stąd też tylu czarnoskórych Waszyngtonów, ponieważ prezydent jako jedna z najbogatszych osób mogła sobie pozwolić na największą liczbę niewolników), później córki początkowo należały do ojców (Stankiewiczówna), później w dniu ślubu zmieniały właściciela na męża (Nowakowa). Na Węgrzech, podobnie jak w USA, zatracały również imię (Mrs. Joe Smith). Nie w moim imieniu, pfff.

Czwartek (17.09), dzień w którym zostałam adoptowana.
No, może nie naprawdę, chociaż troszkę się tak czułam.
Nasze bagaże zostały odebrane i zawiezione w miejsce. Myśmy mieli doczłapać się komunikacją miejską, zgrzani, spoceni.
Dziewczyny z mojego pokoju- Veronica (Hiszpania), ja, Sara (Hiszpania), Taz (UK)
Aż usiedliśmy na trawie bez butów czekając aż skończy się konferencja naszych koordynatorów i mentorów. W pewnym momencie zostaliśmy poproszeni o wejście do sali i przedstawienie się- ustawiliśmy się z rządku i każdy miał swoją węgierszczyzną powiedzieć jak się nazywa, skąd jest i dokąd jedzie. Wtedy ludzie z widowni podnosili ręce by zaznaczyć, że to z nimi będziemy współpracować przez cały rok.
Następnie wyszliśmy na dwór by zagrać w grę na zaufanie i pokazać mentorom z czym będziemy się borykać przez jeszcze kilka miesięcy- nasz mentor miał zamknąć oczy, a my mieliśmy go prowadzić po okolicy używając tylko naszego ojczystego języka, podczas gdy koordynatorzy biegali i próbowali nam przeszkodzić. Razem z Felixem z Niemiec mamy tego samego mentora, ale on prowadził jedną z kobiet, która pracuje tam, gdzie my będziemy pracować, a która dosyć dobrze mówi po niemiecku (jak z resztą wszyscy tutaj).
Felix, Csongor (mentor) i ja
Tego dnia dostaliśmy tymczasowe plany pracy i staraliśmy się zrobić dobre wrażenie. Węgierskie starsze panie są superurocze i miłe, cały czas mnie dotykają i głaszczą- a to po buzi mówiąc, że jestem ładna, albo po ramieniu, a jak już zupełnie nie umiem się dogadać to wtedy mnie przytulają i w ogóle nie ma problemu. Węgrzy na powitanie i pożegnanie całują się w dwa policzki, czuję się więc wycałowana i wygłaskana :)
Zawieźli nas do Kecskemét, około godzinę drogi z Budapesztu i przedstawili wszystkim, zaczynając od naszej przełożonej (Eva néni) , poprzez panie w księgowości, kończąc na wszystkich innych néni w kuchni. Gdy zaraz po "odbiorze" zapytali mnie co lubię jeść, od razu zaznaczyłam, że jestem wegetarianką. Zaszokowało ich to tak głęboko, że gdziekolwiek nie wchodziliśmy zaraz po informacji "to wolontariusze" wskazywano na mnie i mówiono "WEGETARIANKA". Po czym wszystkie néni łapały się za głowy i jezusowały, że aleeee jaaaak tooooo, o nie, o nie. Normalnie jakbym była śmiertelnie chora.

Próbowały nas też nakarmić. Ponieważ niecałe dwie godziny wcześniej zjadłam pizzy do oporu ładnie podziękowałam (co nie spotkało się ze zrozumieniem), a Felix uznał, że w sumie może troszkę zje. Usiedliśmy przy stole, po czym przede mną też została postawiona gigantyczna porcja ryżu z kurczakiem. I znowu jedna néni drugiej néni mówi, że to "PRZECIEŻ WEGETARIANKA". A ta pierwsza, że ojezusiemario, ale JAK TO! To może chociaż trochę ryżu? Nie? Hmmm...
Śliweczki nie można odmówić, więc siedziałam i jadłam śliweczki.

Zostałam zawieziona do mojego mieszkania, w którym zaczęłam się rozpakowywać. Mój pokój jest przestronny, ładnie urządzony i myślę, że dobrze się tu odnajdę. Poznałam również moją współlokatorkę- Mariettę, Węgierkę, która nie mówi po angielsku. Całe życie myślałam, że nie znam niemieckiego. Ale jak trzeba, to znam wystarczająco. :)
Przeszłam się również do osiedlowego sklepu! Rozglądam się, rozglądam, wybieram te dorosłe proszki do prania i rozważam fakt, że nie mam pojęcia ile ja sama jem, bo w domu rodzinnym jedzenie jest i zawsze jest zjadane, więc ile jedzenia potrzebuje jeden człowiek? I tak się kręcę, obca twarz, nieznajoma, więc kolejna néni (kraj starych ludzi?) podchodzi i pyta ładnie, czy mi w czymś pomóc (albo tak mi się wydaje, bo nic nie zrozumiałam). Odparłam więc, z uśmiechem za biliony forintów, że "Nem ertem. Nem beszélek magyarul." (Nie rozumiem, nie mówię po węgiersku). Więc wtedy kazała mi za sobą iść i oprowadziła mnie po tym niewielkim sklepie pokazując, gdzie stoi mleko, a gdzie jest lodówka, a gdzie warzywa. Następnie odegrałam pantomimę próbując zapytać, czy mają płatki do mleka (aktorstwo 10/10) i używając jednego z nielicznych węgierskich słów, które pamiętam. "RANO". I co? Kupiłam. Jestem bossem.

Piątek (18.09) miał być pierwszym dniem pracy, ale nie do końca. Mentor odebrał mnie koło południa przykazując bym patrzyła na drogę i próbowała ją zapamiętać, po czym wykonał trylion randomowych skrętów. Po trzecim nawet nie próbowałam, wiedząc, że w portfelu mam zapisane jak grzecznie poprosić w sklepie o mapę. Ale nie musiałam! Bo gdy tylko dojechałam, dostałam swoją własną na zawsze, ufff. Oni tu wiedzą, z czym wolontariuszy się je :)
Zrobiliśmy my zdjęcia, wyrobiliśmy bilet miesięczny (chociaż komunikacja miejska w Kecskemét rządzi się jakimiś dziwnymi prawami i nie wiem, czy z niej skorzystam choć raz) i wróciliśmy na Hoffman János utca, tam, gdzie mieści się biuro naszego mentora i jadłodajnia dla bezdomnych i ubogich. I znowu nas nakarmiono, wielką porcją makaronu (ble, WEGETARIAŃSKIEGO).  I ogórkiem. I serową bułeczką. I jabłuszkiem. A może jeszcze jedno? Jabłuszko i bułeczka zostały zabrane "na później" :)
Czułam się strasznie nieprzydatna. Bo ja tu przyjeżdżam pomagać, a oni mi nawet nie pozwalają odnieść swoich naczyń do kuchni, ani nic mi nie pozwalają zrobić. Tylko jedna z kuchennych néni, która po piętnastu latach przyuczania zagranicznych wolontariuszy dobrze wie co zrobić, żebyśmy zrozumieli po węgiersku, tłumaczyła mi, że ja to jestem za chuda i powinnam więcej jeść. A później pokazywała, gdzie jest woda i gdzie są szklanki. I, że lepiej używać szklanek niż kubeczków, bo wiadomo, wielorazowe. Czuję się, jakbym miała dużo babć  :)

Dostaliśmy z Felixem po rowerze i po szybkim przeglądzie pojechaliśmy za naszą szprechającą po niemiecku opiekunką do świetlicy dla romskich dzieci. Opiekunka wyczyniała cuda na rowerze, jechała nie po tej stronie ulicy co trzeba, zatrzymywała się po środku, nie odwracała się, żeby zobaczyć, czy żyjemy, takie tam. Zwiedziliśmy centrum, pospędzaliśmy czas koniugując czasowniki, gdy Felix na chwilę wyszedł odstawiłam pantomimę tłumacząc, że moja kierownica jest za nisko (nie zostałam zrozumiana, chociaż to chyba nie jest wina mojego aktorstwa, a raczej nastawienia drugiej strony na niezrozumienie).
Tego dnia mieliśmy w planach tylko czas na szybkie przywitanie się z dzieciakami, zanim będziemy musieli uciekać. Spędziliśmy z nimi trochę czasu, jedna z dziewczynek ciągle mówiła "To jest Maria, a to jest Felix" i pokazywała nas, starając się zapamiętać nasze imiona (szczególnie imię Felixa jakoś jej nie wchodziło).
Na Węgrzech "a" wymawia się jak nasze "o", a aby powiedzieć nasze "a" trzeba utworzyć taki znak: "á", jednak nie może on występować na końcu wyrazu. Dzieciaki nazywają mnie więc "Mario". W miasteczku jest nawet "Mária utca", czyli właśnie ulica (tak wymawianej) Marii.
Jedna z dziewczynek była na tyle duża, że załapała, że my zupełnie nie rozumiemy. Mówiła więc powoli i byłam w stanie się generalnie dogadać- wyjaśnić, że będziemy przychodzić raz w tygodniu i że jestem z Polski, i tak, moja rodzina jest nadal w Polsce.
Jeden z chłopców zorientował się, że znamy angielski i koniecznie chciał, żebyśmy mu przetłumaczyli grę w którą gra. Tylko jak mam przetłumaczyć "punkty doświadczenia" na węgierski, którego nie znam? Eh, życie.
W pewnym momencie jeden z chłopców zadał mi dosyć długie pytanie, z którego zrozumiałam tylko "barátnő", czyli "żeńska przyjaciółka" lub "dziewczyna-sympatia". Założyłam, że pyta, czy z Felixem jesteśmy parą, więc krótko (i wykorzystując całe moje językowe zdolności) powiedziałam "NEM". Inny chłopiec podłapał jednak pytanie i zaczął je zadawać Felixowi, który nie miał pojęcia o co mu chodzi. A dzieciak ponieważ miał za dużo energii wstał i zaczął wykonywać dosyć jednoznaczne ruchy biodrami. Felix zaczął zaprzeczać, a chłopiec świetnie się bawił zawstydzając nas oboje. Po zajęciach mruknęłam chciałam przedyskutować naszą pedagogiczną porażkę, mówiąc:
-Hmmm, chyba będziemy musieli się nauczyć wielu słówek na te zajęcia.
-TAK, NA PRZYKŁAD JAK POWIEDZIEĆ "SHUT THE FUCK UP".
Nie do końca o takie słownictwo mi chodziło, ale nie będę polemizować z metodami innych nauczycieli. :)

Tego dnia w centrum miasteczka odbywał się happening "Itt vagyunk!" czyli "Jesteśmu tu!", mający na celu zwiększyć widoczność ludzi LGBTQ w przestrzeni publicznej. Skontaktowałam się z nimi wcześniej w celu zaangażowania się, poznania jakiś ludzi, zabicia nudy.  Cudem trafiłam na odpowiedni plac kierując się wiedzą, że "o, to gdzieś tam". Pogadałam chwilę z Eszter ("sz" to "s", więc czyt. "Ester"), zapytałam ją, czy w Kecskemét jest jakaś społeczność, grupa, cokolwiek, ale zaprzeczyła. Jednak po chwili okazało się, że ona tu mieszka i jest jeszcze jakiś mężczyzna, który się angażuje. Wymieniłam się z nią emailami i numerami telefonów, prawdopodobnie zobaczymy się w środę na English Chat Club. I dostałam magnes!
O, a z ciekawostek: na Węgrzech zamiast LGBT występuje LMBT. Na homoseksualnych mężczyzn mówi się tu "meleg" co oznacza "ciepły".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz