sobota, 26 września 2015

"What matters most is how well you walk throught the fire."- Charles Bukowski

Pierwszy tydzień pracy minął... bez szału.

Spodziewałam się ratowania świata, ciężkiej, intensywnej, satysfakcjonującej roboty, a tu takie zaskoczenie.
Zostałam mistrzem wymyślania systemów segregacji ciuchów, bo od nicnierobienia można dostać kręćka, więc nawet rozdzielanie białego od białego wydaje się dobrym zajęciem. I zjadanie piętek od chleba, gdy już zużyje się całe masło, a kucharek jest nawet więcej niż sześć, więc połowa siedzi i zastanawia się, co by tu robić. I praca w domu spokojnej starości, która nie ma sensu, bo nie mówisz w języku w którym mówią wszyscy, więc wszyscy siedzą i Ci się uważnie przyglądają, zajmując się tym co zwykle, czyli niczym. A później standardowo rozlewasz zupę i pół dnia wycinasz etykietki na torebki z lawendą i siedem godzin zastanawiasz się, czy jeżeli zwiniesz się pod stołem na drzemkę to ktokolwiek się zorientuje. I stwierdzasz, że tak, bo masz wrażenie, że jesteś jak upierdliwa mucha, która bzyczy koło ucha i nie za bardzo wiadomo co z nią zrobić. Albo jak czterolatka, której trzeba dać coś do robienia, a przy okazji mówić do niej baaaardzooooo woooooolnooooooo, a ona i tak nie kuma, eh, niemądra jakaś, i jak gdzieś ma iść, to trzeba ją zaprowadzić za rękę, bo się zgubi, a później pokazywać przedmioty i woooolnoooo powtarzać jak się nazywają, a gdy powtórzy to nagrodzić oklaskami, jaaaj, pierwsze słowo naszej nowej pieszczoszki, ale po co ona w sumie tu jest?
I zajęcia z węgierskiego, daleko gdzieś, zabiję się na tym rowerze, przysięgam. Kupiłam kask, jestem chyba jedyną osobą w całym mieście, która go używa, ale pewnie też gubię się dużo więcej niż przeciętny mieszkaniec. Ostatnio stosuję system "to gdzieś tam, będę krążyć, aż nie znajdę". I zazwyczaj znajduję.
Albo idiotycznie rozpisane godziny, siedzimy w świetlicy od 11 do 17, umieramy z nudów, wątpimy w sens bycia tu, gdzie jesteśmy, w cośmy się wpakowali? Dzieciaki przychodzą o 17, a my zawijamy manatki i idziemy do domu, tudzież na siłownię, bo z wewnętrznej frustracji aż pojawiła się siłownia, bo jak się nie zmęczę, to rzucę się na ziemię i zacznę walić pięściami i krzyczeć.

Aż gdy mój mentor zapytał, jak tam było, to przyznałam, że nudno okropnie. A on się zdziwił śmiertelnie, że alejakto mamy takie godziny? To będzie trzeba je zmienić, w takim razie, zrobi się.
A co bym chciała robić w tę środę, w którą miałam sobie coś wybrać?
I gdy wybrałam tę opcję, która wydawała się najciekawsza- street work- okazało się, że moja szefowa nie chce, żebym ją robiła. Bo powodu brak. Usatysfakcjonowałabym się "bo nie znasz języka", "bo to niebezpieczne", "bo jeszcze nie wiemy, na co Cię stać". Więc wykazuję inicjatywę, a przynajmniej się staram, i wymyślam, co by tu robić, żeby coś robić. Może nawet nie COŚ, tylko takie malutkie coś. Bo jeżeli mogę robić NIC, to już wolę chociażby coś, mimo, że początkowo nie rozważałam możliwości robienia tego.
Uh.

Ale pierwsze koty za płoty. Już jutro będę robić duże COŚ i w środę później też, dostanę swoją dawkę adrenaliny i udowodnię sobie, że jestem ludzka i potrzebna, a może nawet i wartościowa. I może będzie tylko lepiej i lepiej? W końcu wszyscy inni też twierdzą, że się nudzą w pracy. Chociaż to chyba co innego nudzić się w 2 milionowym Budapeszcie, a co innego w 100 tysięcznym Kecskemet. Jak płakać to w porshe, a nie na rowerze, nie?

Hej, ale co to ma być. Tyle negatywizmu wysyłam w przestrzeń internetu, nie może tak być!
Z dobrych rzeczy, to w środy wieczorami jest English Chat Club i byłam i Eszter zaprowadziła mnie na górę na wystawę o wolontariuszach i przetłumaczyła każdą planszę, i bawiłam się naprawdę dobrze, i wygraliśmy w grę i wróciłam czująca się bardzo szczęśliwie do mojego mieszkania, które lubię i które sprawia, że czuję się dorosło i odpowiedzialnie, bo jak nie kupię to nie zjem, i sama piorę, i sama wieszam, i sama sprzątam, i mam super fotel, który uwielbiam. Życie niemalże jak w Madrycie, tylko pada więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz