W rzeczywistości akademikowi freshers imprezują jeszcze więcej (albo głośniej, bo więcej się chyba nie da), ludzie wracają posiedzieć pod maminą kołdrą lub jadą zwiedzać świat. Po ściśnięciu 85% pracy w jeden weekend i pierwsze dwa dni tygodnia, w środę trzasnęłam prezentację o polityce kolonialnej dotyczącej płci (a nawet dżenderu) na jednej z 3 godzin lekcyjnych które
Siedziałam na kanapie w strefie kawiarnianej (za egzystowanie w strefie kawiarnianej i użycie wielorazowego kubka musiałam dopłacić 10 pensów. Zachodni kapitalizm, eh) i w końcu mogłam bez wyrzutów sumienia czytać nieakademicką książkę, bo przecież tylko zabijałam czas. Pięć godzin spędziłam osiągając totalny stan zen, było mi najlepiej i naj-bez-stresowiej od dawna. Siedzenie na lotnisku jako terapia, wychodzi się na miękkich nogach i z uśmiechem człowieka pogodzonego z kosmosem.
I w takim oto stanie zastał mnie Buła gdy w końcu dotarł do Leeds celem wyłącznie szlajania się po mieście, nienastawiania budzika i możliwie wyglądania przepięknie w bluzie uniwersyteckiej, które to cele zostały spełnione z wybitną precyzją.
Poznaję miasto coraz lepiej, chociaż jest mi zupełnie nie po drodze. Nadal nie zachwyca- nie ma starówki, nie ma kamieniczek, a budynki zupełnie do siebie nie pasują- ale rodzi się w lewym płucu jakiś sentyment do tej przemysłowej brzydoty i rodzaj dumy, gdy wiem co jest wartego zobaczenia i gdzie- w którym muzeum można nauczyć się pisać swoje imię po grecku i ułożyć mozaikę, która biblioteka ma warty zobaczenia korytarz, w którym parku znajdują się ruiny dwunastowiecznego klasztoru. I Leeds chyba wykształca jakiś sentyment w stosunku do mnie, bo pogoda akurat dnia tamtego spaceru była idealna.
Buła zna.
(i dlatego jeszcze mnie odwiedza)
Po trzechipół dniach wybijania się z toku pracy i szybkiej debacie, czy bardziej się opłaca nie spać czy spać pomachaliśmy sobie na lotnisku koło godziny piątej rano. Kto rano wstaje, ten obserwuje wschód słońca z autobusu, odsypia do jedenastej, kończy powieść i panikuje, że lenistwo to choroba śmiertelna.
Szczęśliwie oddychanie i odpoczynek już nie.
***
O, dostałam też nieodpłatną szczepionkę na zapalenie wątroby typu A w ramach przygotowywania organizmu to spędzenia roku w Afryce Północnej będącym integralną częścią mojego programu studiów. Przebieram nóżkami, jadę w miejscaaaaaaaaaa! (jeżeli zdam wszystko w pierwszym terminie. Zdam wszystko w pierwszym terminie! Próg zdawania zaczyna się od 40% dla studentów pierwszego roku, co w zależności od nastroju i przedmiotu brzmi jak pestka lub niemożliwa do przekroczenia granica).
9 tysięcy funtów, pfff... Toż to jak za darmo! :D
OdpowiedzUsuńUrocze zdjęcia i cieszę się, że spacer Ci się udał. A na Twój rok w Afryce Północnej cieszę się, o ile to fizycznie możliwe, tak samo jak Ty. Nie mogę się doczekać przyjrzenia się bliżej tym "dzikim krajom". Gdzie to dokładnie się wybierasz?
Fez w Maroku!
Usuń(i jakoś dzisiaj mam wrażenie, że na pewno na pewno, bo gdzieś wyczytałam, że na moje najgorsze zajęcia muszę tylko chodzić, nie muszę ich zdać. Jeszcze to zweryfikuję, ale z radości aż kupiłam dwa przewodniki w sklepie charytatywnym. Zapraszam gorąco, oczywiście <3 )
Zwykle jest tak, ze mozesz oblac X kredytow w ciagu calosci studiow, na moim uniwerku bylo to 30. Nie musisz zaliczyc zajec ktore maja 0 kredytow (ja nie oddalam zadnej pracy na dissertation support bo nie mialam czasu i ten modul byl bez sensu). Czasem tez pierwszy rok sie nie liczy do oceny ogolnej ale trzeba go zdac (poza ta dozwolona liczba kredytow). Warto jednak zostawic sobie jakies wolne kredyty do niezdania na roku drugim lub trzecim. Mój year abroad liczyl sie tylko 1% do oceny ogolnej ale trzeba bylo go zaliczyc.
OdpowiedzUsuńSkomplikowany ten system, ale da sie ogarnac :)
Hej, sprawdziłam i u mnie działa to podobnie!
UsuńMuszę wziąć 120 kredytów rocznie, ale zdać tylko 100. Czyli mogłabym oblać zajęcia, które najmniej lubię i rozumiem i nadal zdać rok.
Za to mój rok za granicą- ponieważ jest uważany za część programu i jest wpisany w plan studiów- liczy się jak całe 120 kredytów. Ostatnio powiedzieli nam już, jakie dokładnie będziemy mieli tam zajęcia i jejku, jaki to będzie intensywny i rozwojowy rok!
Gdzie spędziłaś swój year abroad?
Mój rok tez byl wpisany w plan studiów i obowiązkowy, ale liczył się tylko 1% czy cos takiego smiesznego. Zdać trzeba bylo wedlug standardow kraju w ktorym sie bylo (w przypadku bycia na uni, osoby ktore pracowaly mialy jakies inne kryteria) i to zdanie było megapoważną sprawą, konsekwencje niezdania były srogie. Trzy opcje do wyboru: powtórzenie całego roku (na własny koszt), ponowne napisanie egzaminow w sesji poprawkowej lub jakaś strasznie trudna praca pisemna w ktorej zasadniczo trzeba było zanalizować to dlaczego się nie zdało. Więc lepiej było zdać ;)
OdpowiedzUsuńbyłam przez rok w Valladolid, Hiszpanii. Straszne miejsce, do dziś mam koszmary, ale nauczyłam się biegle mowić po hiszpansku - 30k slow w pracach pisemnych i 14 egzaminow zrobilo swoje, moj czwarty rok byl najłatwiejszy :D
a Ty dokąd się konkretnie wybierasz?
Oj, gratuluję wytrwałości! Po takim strasznym miejscu gdziekolwiek się nie pojedzie oddycha się z ulgą, że nie jest tak źle jak było tam ;)
UsuńJadę do Fez w Maroku!