niedziela, 28 sierpnia 2016

'Fear makes come true that which one is afraid of.'- Viktor E. Frankl

-Nigdzie nie jedziesz. Zabiją Cię terroryści. Wlecą z siekierą. Siedzisz w pierwszym wagonie, akurat pierwsza do ataku. Napisz organizatorom, że w obecnej sytuacji nie  przyjeżdżasz - słuchałam, gdy pochwaliłam się, że dostałam się na kolejny trening.

I już, już powoli medialna sieczka zdołała wywołać mi w głowie panikę.
Bo ja naprawdę nie wiem, jak się zachować w takiej sytuacji.
I chyba, może, mają rację, że jeszcze chciałabyś z nim gadać i manifestować, że ci islamiści, to wcale nie są terrorystami. 

Ale kurczę, chyba nie przystoi nie pojechać na trening zatytułowany "Czego się boimy? Ksenofobia i Islamofobia w Europejskich społeczeństwach." ze strachu.

Więc pojechałam.

I tak cała żywa (ku mieszanym uczuciom niektórych, którzy nie mogli moją własną śmiercią udowodnić mi, że jednak jestem nierozsądna) załadowałam tyłek w witającym nas tęczową flagą Hamburgu do podmiastowego metronomu i ruszyłam w kierunku metropolii Bad Bevensen, dziewięciotysięcznej mieścinki, gdzie średnia wieku wynosi 60+. 

Następnego dnia z samego rana (po śniadaniu, jak ja kocham jedzenie) ruszyliśmy z programem seminarium. Standardowo poznawaliśmy się, rozmawialiśmy o oczekiwaniach i obawach. Sporo osób wycofało się z uczestnictwa w ostatniej chwili, pracowaliśmy więc w okrojonym składzie- zdecydowanie zadziałało to na plus, jeżeli chodzi o skupienie i efektywność :)
Mieliśmy też szansę stanąć twarzą w twarz z naszymi percepcjami krajów, z których przyjechali inni uczestnicy, a następnie omówić rzeczy ważne dla nas we własnych narodach. O ile część dotycząca Litwy była raczej pozytywna (żeby nie powiedzieć, że jej nie było wcale, bo nasza wiedza wynosiła -10), to Polsce zrobiliśmy ogromną antyreklamę. 

Smoleńsk, ustawa antyaborcyjna, ONR...
-Ej, znajdźmy coś pozytywnego. Coś pozytywnego musi być!
(chwila ciszy)
-Pierogi?
Po oficjalnym programie razem z dwiema uczestniczkami z Litwy i Łukaszem wybraliśmy się na przechadzkę. O ile sama miejscowość nie znajduje się w na liście tysiąca najciekawszych miejsc Europy, to oglądanie jej z perspektywy osoby z niepełnosprawnością zdecydowanie uwrażliwiło mnie na brak pewnych rozwiązań architektonicznych.
"Nikt nie jest nielegalny"

Drugiego dnia kursu dzieliliśmy się historiami migracji w swoich rodzinach. Niemalże każda z osób uczestniczących w kursie ma wśród przodków migrantów (wojennych, ekonomicznych, religijnych). Nasi przodkowie emigrowali (przymusowo) do Niemiec i Rosji, dobrowolnie do Ameryki Południowej, USA, Niemiec Zachodnich, również Rosji, do Irlandii i innych. 
Ten dzień sprawił, że poczułam się osobiście połączona z innymi ludźmi i osadzona w świecie jako osoba z migracyjną przeszłością rodzinną, sama migrująca w każdą możliwą stronę (uświadomiłam sobie, że trochę mam to we krwi i już nie ucieknę, ani przed aktywizmem, ani przed szlajaniem się). 

Trzeciego dnia zaczęło się robić poważnie. Spotkaliśmy się z prezydentem/burmistrzem/majorem miasta, przedstawicielem partii Zielonych (przypominam, że mówimy o mieścince, w której większość osób jest w wieku poprodukcyjnym), który opowiedział nam o polityce otwartości, którą przyjęło miasteczko, o sposobie lokacji uchodźców i osób ubiegających się o azyl (większość z nich mieszka razem w tzw. Willi, rodziny i niektóre samotne osoby dostały przydział mieszkań). Wspomniał również o tym, że jest rodziną zastępczą dla dwóch afgańskich nastolatków, tak samo jak wcześniej mieszkali z nim niemieccy chłopcy w różnej sytuacji i o różnej przeszłości. 
Po spotkaniu z przedstawicielem lokalnych władz, spotkaliśmy się z osobami ubiegającymi się o azyl w Niemczech, którzy zostali ulokowani w Bad Bevensen aż do czasu wyjaśnienia ich sytuacji prawnej. 
Opowiadali nam dużo rzeczy, myśmy o dużo pytali. Ich czwórka razem z nauczycielką Niemieckiego-wolontariuszką została z nami na grillu.

I dużo by pisać, kto, kogo, o co i jak. Czy prawda czy nieprawda.

To, co osobiście zapadło mi w pamięć najbardziej, to kilkukrotne westchnięcie, że w sumie nie mają tu żadnych znajomych i nie za bardzo jest co robić popołudniami, bo to mieścina starszych osób. I coś w ich tonie brzmiało dokładnie tak, jak ja się czułam na Węgrzech. Przeraźliwie samotnie, przeraźliwie nudno, przeraźliwie nie ma do kogo otworzyć gęby, przeraźliwie chce się do domu. Przy czym ja wsiadłam w pociąg, pokazałam fakulca i już mnie nie było. A oni są zawieszeni w czasoprzestrzeni, bez oficjalnego statusu, bez możliwości nawet głośniejszego pierdnięcia.

Od tego momentu trening tylko nabierał tempa...

środa, 10 sierpnia 2016

"Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian" Ziemowit Szczerek

Rozmawiając ostatnio z Jonathanem, ulało mi się okropne myślenie wynikające ze spotkania niereprezentatywnej grupy młodych Niemców dużo wcześniej. Że niewidzący swojego bogactwa, że myślą, że im się należy, że neokolonializm, że neoliberalny światopogląd wynikający z nieuświadomionych przywilejów, że wszystkich mierzą swoją miarą, że pępki świata.

I Jonathan, mądry człowiek rzucony tymczasowo do Kijowa, patrzy na mnie i mówi:
-A wiesz, że na Ukrainie dokładnie to samo mówią o Polakach? Że rzutem na taśmę dostaliście się do Unii i zadzieracie nosa? Że dostajecie pieniądze, które Wam się nie należą? Że całe życie macie niesamowitego, niesprawiedliwego farta?

Zrobiło mi się okropnie wstyd.
Ten sam wstyd odnalazłam w książce, którą chwyciłam z nieswojej szafki podczas nieswojej domówki, za to ze swoimi ludźmi.

Taka to książka, ni to całkowicie reportaż, ni to do końca powieść, autor podrywa laski które denerwują go egzaltowaniem, przeklina okropnie, chleje płyn na potencję, bierze narkotyki i prowadzi po nich auto. Jedzie przed siebie, robi rzeczy podpadające pod "co się dzieje na Ukrainie, zostaje na Ukrainie" i trochę żyje we własnej głowie. Tworzy obraz "Wschodniego Rozpizdzielu", oszustów, babuszek, rdzy i smrodu, na który czytelnik się łapie i nie kwestionuje go, aż do momentu, gdy ze szczerością niepozostawiającą pola do dyskusji, autor przyznaje się, że zarabia na podtrzymywaniu stereotypu "Dzikiego Wschodu" w swoich artykułach.

Że płacą mu za wymyślanie bzdur prosto z Ukrainy.
Że kłamie, łże, zmyśla i manipuluje, produkując sieczkę dla spragnionych emocji czytelników zafascynowanych własnym wyobrażeniem "wschodu".

I wtedy okazuje się, że "Przyjdzie mordor..." wcale nie jest o Ukrainie i Ukraińcach, tylko o Polsce i Polakach. Że "wszyscy mają was [Polaków], za zabiedzoną, wschodnią hołotę. (...) Wszyscy uważają was za trochę inną wersję Rosji. Za trzeci świat. Tylko wobec nas [Ukraińców] możecie sobie pobyć protekcjonalni. Odbić sobie to, że wszędzie indziej podcierają sobie wami dupy."

Okazuje się, że leczymy swoje kompleksy. Szukamy jakiejś pierwotności, potwierdzeń wyobrażeń. Nie jesteśmy gotowi spojrzeć na kraj bez oczekiwań. Że naczytaliśmy się, co tam znajdziemy i doszukujemy się tego za wszelką cenę, szczególnie jeżeli jesteśmy studentami slawistyki. Że wszystko ma być "pokręcone na maksa" i "hardcorowe".

Przyjemne było odpoczęcie od tradycyjnej konwencji reportażu- żadnych dat, żadnego zbioru faktów, żadnego tłumaczenia historii czy kultury, żadnego pozostawania bezstronnym a'la Kapuściński. Gonzo na pełnej petardzie; Szczerek patrzy i widzi, ocenia więc jest, emocjonuje się, oczy mu się kleją, nie wie, co się dzieje, wie, co się dzieje, ale mu się to nie podoba, zjebał, naprawił, zgubił, przemyślał.

Wystydził się na końcu za cały naród.
Zobaczyłam swój wstyd w jego wstydzie, jednak ja biłam się po głowie sama ze sobą, on otwierał szeroko oczy w nagłym przypływie świadomości przed bratem-Ukraińcem.

Dzięki niech mu będą, za tę lekcję. Obowiązkowa lektura przed wyjazdem na Dziki Wschód Ukrainę i przed staniem się świadomym człowiekiem. Gorzka piguła do przełknięcia.Wyrzuca część robali.

"Jesteście, Wy, Polacy, rozsądnymi ludźmi. (...) Wytłumacz mi więc, dlaczego za każdym razem, gdy spotykam Polaka, ten mi opowiada, jakie to tutaj cuda widział. Jak to wszystko rozpierdolone do szczętu i nie działa. Każdy opowiada jakieś historie nie z tej ziemi. Przecież...- Heike ukradkiem oceniła moją reakcję- przecież wy musicie sobie zdawać sprawę, że u Was jest tak samo. (...) No więc wytłumacz mi, (...) po co wam ten teatrzyk. Co Wy odgrywacie sami przed sobą?

I co ja jej miałem, kurwa, powiedzieć, że my, Polacy, mamy taką dziwną teorię, że czym innym jest syf łaciński, a czym innym- prawosławny?
-Polski nie pojmiesz rozumiem- powiedziałem. (...) No bo naprawdę: co miałem, kurwa, powiedzieć?"

piątek, 5 sierpnia 2016

Marzy mi się mieszkanie, do którego ludzie będą po prostu wpadać- na herbatę, na pogawędkę, na politykowanie, na noc, na weekend, w którym będą nosić „podomowe” dresy i sami zagotowywać wodę czy otwierać lodówkę. Takie mieszkanie, w którym będą czuć się kochani i zaopiekowani, w którym będą zbierać pozytywną energię i roznosić ją w świat.

Starając się spełnić to marzenia zapraszam do siebie masę nowopoznanych w różnych dziwnych miejscach świata ludzi i zawsze mówię to szczerze, jednak zazwyczaj mam świadomość, że wydarzy się to w najbliższej przyszłości. Wszechświat jednak ciągle upewnia się, bym nie przyzwyczaiła się do niby-wygodnej, niby-mojej, niby-chcianej ciszy. I niesamowicie dobrze, że to robi.
zdjęcie jeszcze z Jackson Hole, Wyoming, USA
Tak właśnie, zapowiedziany chwilę wcześniej, do Gdańska przyjechał Jonathan, Amerykanin pochodzenia Meksykańskiego obecnie pracujący na Ukrainie, którego poznałam w Armenii. Dostał pościel w misie, twarożek z rzodkiewką, całodobowy bilet i wycieczkę po nocnym Gdańsku i Sopocie. Niesamowicie dziwnie było widzieć kogoś, kto jednoznacznie kojarzy mi się z kontekstem treningu i gorącym Erywaniem w miejscach, które znam od dawna i dosyć dobrze.


Spędziliśmy razem intensywne 36 godzin, dostał oficjalny rozkaz od Jerzego, że ma przyjechać ze rok, to zostanie zabrany do daczy (z polska „na działkę”) i frrruuuu, wyleciał: do Krakowa.
(ale mam się nie martwić, Gdańsk podobał mu się bardziej)

Mgnienie oka później byłam w pociągu do Szczecina, nadrabiając zaległości czytelnicze i czując się troszkę na wagarach, a troszkę na wakacjach. Cały kolejny dzień dawałam się rozpieszczać naleśnikami, pierożkami i działkowymi pomidorkami, oraz rozpieszczałam się sama przewracaniem się na drugi bok dłużej niż zwykle, dłuuuugąąąą kąpielą z duuużąąąą ilością piany i kolejną książką. Wakacje pełną gębą, szczególnie, że temperatura u Seniorów jest iście szortowo-bikiniowa lub też bikiniowo-szortowa, w zależności od pokoju.

Całe życie jeżdżę do Szczecina, a pierwszy raz zwiedziłam go (semi)porządnie dopiero w zeszłe wakacje, gdy przyjechała ze mną Motywacja, która nigdy w Szczecinie nie była. Motywacja mi się zmieniła (na dużo fajniejszą, w mojej nieskromnej, nieobiektywnej opinii), więc zostałam przewodniczką wycieczki oprowadzając tegoroczną Motywację po atrakcjach turystycznych. Pogoda nam się nie udała, ale za to ucząc się na błędach, zamiast spędzić pięć godzin gubiąc się na rowerze gdzieś niewiadomogdzie, spędziliśmy dwie pieszo, za to oglądając wszystko, co mieliśmy do obejrzenia. I jeszcze znajdując chwilę na obiad (a potem miejsce w brzuchu na drugi, bo wiecie, Seniorowie).
Zwalczam penisy w przestrzeni publicznej.

A rano, ah rano, nakarmieni na zapas, z pudłem mirabelek pojechaliśmy na cudowną, niemiecką prowincję, robić rzeczy raczej niestandardowe...