środa, 6 stycznia 2016

"Czasem mam lat cztery, A czasem cztery tysiące."- Leopold Staff, "Wiek"

Moja praca w Kecskemet jest trochę jak wyciąganie mózgu szydełkiem przez nos- powolna, otępiająca i skutkuje bolesną utratą szarych komórek. Moje desperackie próby "rozwoju osobistego" po pracy dawały mierne rezultaty (chociaż uzyskałam dwa wątpliwej powagi internetowe certyfikaty), byłam w ciemnym, depresyjnym, sfrustrowanym tunelu. W wielkiej skorupie, bez chęci by wyjść spod kołdry, bo po co.

Hibernowałam całą swoją zagubioną energię gdzieś koło przepony i uwolniła się dopiero gdy wylądowałam na seminarium w Budapeszcie. I nagle nie byłam już zblazowana! I nie miałam ochoty wydrapać oczu każdemu, kto do mnie mówił! I ROBIŁAM RZECZY. I poszliśmy (Z INNYMI LUDŹMI!) do Ambasady Wenezueli na powolny film w ramach festiwalu filmów latynoamerykańskich i zostaliśmy na poczęstunku, i wdałam się w mądrą dyskusję z mądrym człowiekiem, który okazał się wice-ambasadorem, i prezentację o "kryzysie uchodźczym" wysłuchałam, a prowadziła ją kobieta, która miliony lat pracowała dla ONZ i sobie porozmawiałyśmy ładnie i nawet na dyskotekę poszłam, wyskakać i wytańczyć, popatrzeć na ludzi z brokatem w brodzie i wrócić do domu o trzeciej rano, bo MOGŁAM.

A potem, z całą tą pozytywną energią, wróciłam do mojego miasteczka. I BUM, jak to środowisko pracy wpływa na człowieka, nakrzyczałam na mojego mentora, aż bezdomni przyszli zobaczyć, czy biję, czy jeszcze nie. A następnego dnia zrobiłam z nimi łańcuch, i okazało się, że Janos zna polski lepiej niż mi się wydawało (nazwał moją szefową "STARĄ DUPĄ". Do dzisiaj jestem pod wrażeniem). A potem pojechałam do DOMU, DO POLSKI.

I jejku, wszystkie komórki mojego ciała się obudziły i wzięły głębokie oddechy i powiedziały: jesteśmy w domu, siostro. 
I po niezmiernie gorącej nocy w kuszetce, niewyspaniu, niewyprasowaniu, nieogarnięciu, w ciągu dwóch godzin od wyjścia z pociągu znalazły się na manifestacji KODu. A wieczorem znalazły się w mojej ulubionej organizacji pozarządowej. I spotkały dużo miłych, kochanych, dobrych ludzi (z jedzeniem). I chodziły na rosyjskie filmy w zakurzonym kinie, na spektakl teatralny, na spotkania towarzyskie, na plażę (mimo, że pada), do lasu, do Szczecina też. Uh, dobrze mi było.

I przegadały swoje problemy, te najważniejsze. 
I jejku, jak mojej głowie i mojej duszy były potrzebne te (niemalże) dwa tygodnie. 
Przyjechałam na skraju załamania nerwowego, wyjeżdżałam naprawdę wzięta w garść.
Pierwszego dnia, na pytanie "to jak tam wolontariat" wyrzygiwałam wszystko, co miałam do wyrzygania. Kipiałam emocjonalnie. Potrzebowałam dużo wsparcia i energii drugich osób. Przez te kilkanaście, kilkadziesiąt minut byłam naprawdę toksycznym, pełnym złości człowiekiem. 
A w dniu wyjazdu, gdy pomiędzy pociągami zjadałam obiad z kolejną mądrą osobą, na to samo pytanie z uśmiechem streściłam najpikantniejsze kawałki. Emocjonalnie obojętna, jakby mnie to nie dotyczyło. A Paulina się wkurzała na niedziałający system bardziej niż ja. 
Gdańsk żegnał z -15*C :)
I dojechałam. I energię całą siłą woli utrzymywałam gdzieś na powierzchni. I dojeżdżając do mojego miasteczka koło 11, już o 14 byłam w pracy. Uh, trzy godziny wystarczyły, żeby stracić chęć rozpakowania walizki. Wróciłam do domu i wysłałam napisanego w czasie świąt maila z rezygnacją z projektu.

Ale coś jest inaczej, od kiedy wróciłam. Przyjechało ze mną trzy kilo książek do geografii, które ze skutkiem natychmiastowym zaczęłam przerabiać. I tak we wtorek (5.01) od godzin porannych odkrywałam kosmos, by po południu naprawdę starać się skupić na czymkolwiek co miałam robić. I chociaż tym razem mój humanistyczny umysł był w stanie dopisać jakiś sens do mojej pracy, to nie był on na tyle znaczący, bo przestać myśleć o podręczniku, biurku i cienkopisach. Tak mi wydrenowano głowę, że nawet siedzenie z podręcznikiem wydaje się superinteresujące. To chyba mówi sporo, na temat mojej pracy.  

A w środę (6.12) natrafiłam na kolejne kamienie milowe instytucjonalnego idiotyzmu. Robiłam raczej nic przez cały poranek (pomijając krótkie momenty, kiedy ktoś podchodził po zsíros kenyer, chleb ze smalcem, a wtedy mogłam go zapytać, czy życzy sobie witaminę C w zestawie. O i umyłam podłogę w biurze na piętrze!). W pewnym momencie Gyorgyi zaprowadziła mnie do budynku obok, gdzie mieszkają samotne matki z dziećmi, naopowiadała coś jakiejś kobiecie, wręczono mi koszyczek z kluczami i przez następne pół godziny podążałam za tą kobietą, która robiła inwentaryzację. Awansowałam na trzymacz koszyczka. Odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Spełniam się w pracy. 

Gdy skończyłyśmy usiadłyśmy u niej w biurze. Rozkaz: CZEKAJ. To czekam. Czekam. Czekam. Sama nie wiem na co czekam, kobieta zajmuje się czymś swoim, to oparłam się o dłoń i przekimałam dobre dwadzieścia minut. -Jakie umiejętności nabyła Pani podczas swojego pobytu za granicą? - Nauczyłam się wyłączać mózg w dowolnym momencie dnia. 

A potem poproszono o zaniesienie obiadu do Cioci Ani, która mieszka sobie w miasteczku i której nosimy obiady. Ale tym razem zadanie było sprecyzowane: MASZ Z NIĄ ROZMAWIAĆ. DŁUGO. Chyba wszyscy zapomnieli, że do perfekcji mam opanowane niewiele więcej niż "Przepraszam, nie mówię po węgiersku.", ale co, ja nie dam rady!?
Długo rozmawiać, nie długo, iść trzeba. Zimno jest, buty mokną, kupiłam sobie drożdżówkę na zachętę.
Doniosłam obiad, odebrałam pudełka, zapytałam "jak tam Pani dzień", i samo poleciało. Jestem super-rozmówcą, super-słuchaczem i super-potakiwaczem. Długośmy rozmawiały, aż staruszka powiedziała, że je zimno i, generalnie, idź już sobie.
To poszłam, po drodze zahaczyłam  o rossman, bo pasta do zębów mi się kończy.
I wróciłam, 45 minut po wyjściu. Chciałam sobie aż przybić piątkę, good job, Maria!

Ale chyba byłam jedyną podzielającą ten pogląd, bo usłyszałam, że następnym razem jak pójdę, to mam wrócić o wpół do drugiej.
Czyli, że mam rozmawiać  przez półtorej godziny ze staruszką która nie chce mnie wpuścić do domu, stojąc na bardzo zimnym dworze, w języku którego nie znam. Jak się będę wlec w tę i z powrotem, to może wyjdzie godzinę piętnaście na samo rozmawianie.
Czy tylko ja dostrzegam, że ten pomysł jest z góry skazany na niepowodzenie?
Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że out of sight, out of mind, ma mnie nie być, co w tym czasie robię należy do mnie.

O, i jest nowa zasada w pracy!
Do tej pory miałam zabronione, żeby czytać, bo "Eva się wścieka".
To przestałam czytać i zaczęłam w pracy gapić się w blaty.
I w ciągu moich ostatnich 30 minut roboty usiadłam na krześle i siedziałam, bo bezdomni się najedli obiadem, pozmywane było, to co mam stać.
I nagle ktoś mnie atakuje z niewiadomo której strony, że od teraz nie mogę też siedzieć, bo "Eva się wtedy strasznie wścieka".
What. 
The.
Actual.
FUCK. 

Czytać nie mogę? Niemądre, ale OK.
Siedzieć nie mogę? Pani Evo, chyba potrzebuje pani przypomnienia, że zarządzanie organizacją w której dobrowolnie wolontariatuję nie daje Pani prawa do dyktowania mi, kiedy decyduję wykorzystać mój tyłek do jednej z czynności, do której został stworzony. Czy siedzenie na tyłku to nie jest jedno z praw człowieka?

Moja organizacja najwyraźniej działa według zasady "jak wydaje się, że ma pracę, to ma pracę".

No, więc wstałam z krzesła, w głębokim szoku, do czego w ogóle doszło.
Przy czym naprawdę NIE BYŁO nic do roboty.
Wytarłam jeden samotny talerz w suszarce. 
I trochę zaczęłam być satelitą, i nieświadomie zaczęłam krążyć w kółko po kuchni.
I wtedy kazali mi iść do domu dziesięć minut przed czasem.

A ja z tego domu wysłałam maila do koordynatora w Budapeszcie i mojego mentora, że ja dziękuję pięknie, ale chyba sobie żartują.
(chociaż tę ostatnią część zostawiłam w głowie)

I Felix jak usłyszał, że teraz nie możemy siedzieć na krzesłach, zareagował idealnie. 
I właśnie powiedział, że dyskutował ze swoją kobietą-u-której-mieszka o "EVS and shit" oraz, że też nie zostanie do sierpnia. 
Więc to nie tylko w mojej głowie. 



"-Trzeba jakoś żyć- wzruszyła nerwowo ramionami.- Bo przecież można stracić życie na szukaniu.
-Jakoś?- zapytałem z ironią (...).- Masz jedno życie i chcesz je przeżyć JAKOŚ?"- Jacek Piekara

2 komentarze:

  1. Jeśli to tak wygląda, to rzeczywiście szkoda życia i nerwów.

    OdpowiedzUsuń
  2. ,,I trochę zaczęłam być satelitą, i nieświadomie zaczęłam krążyć w kółko po kuchni.'' haha dziękuję Ci za to zdanie, mogłam się uśmiechnąć do komputera!

    OdpowiedzUsuń