niedziela, 29 listopada 2015

"Ja (...) właściwie mało wiem o sobie. Zawsze mi się zdaje, że jestem dopiero projektem siebie samej. Brulionem. Dużo różnych głupstw. Bałagan. Nic jeszcze nie jest na czysto." - Małgorzata Musierowicz, "Brulion Bebe B."

On-arrival training!
Seminarium organizowane dla wolontariuszy, którzy przyjechali do danego kraju w ciągu poprzedzających 2-3 miesięcy, mające na celu przybliżyć nam nasze prawa, sposób organizacji programu, zintegrować i dać dużego kopa do działania. 

Zorganizowane było w hotelu w Budapeszcie, do którego musieliśmy dojechać sami. Nieźle mi szło, aż do momentu stanęłam w obliczu konieczności skasowania biletu w tramwaju. Wkładałam bilet do każdego kasownika w wagonie, i żaden nie działał. Zaczęły mi się nad głową zbierać czarne chmury, ale w końcu ktoś mi pomógł- bilet wkłada się do wielkiego otworu, tak, ale później trzeba przesunąć całą konstrukcję by dziurkacz ukryty w środku przedziurawił bilet. Węgry są super!

Miałam wystarczająco dużo szczęścia, by spotkać sporą grupę uczestników od razu gdy wysiadłam z tramwaju. Podczepiłam się pod nich i razem jakoś dotarliśmy, według Polskich standardów spóźnieni, według Węgierskich akurat na czas. Spotkałam po drodze Marcelinę z Polski, która przyjechała z Malty razem ze swoim chłopakiem. Szybko mnie ostrzegła, że Daniel uczy się polskiego i pewnie będzie mnie zamęczał, żebyśmy razem ćwiczyli. W ciągu miesiąca spotkałam dwie osoby uczące się polskiego, czadzior!

Węgrzy mają wielki kompleks utraty 70% terytorium po I wojnie światowej, a utraty Transylwanii (Siedmiogrodu) to już w ogóle nie mogą przeżyć (do tego stopnia, że jej flaga wisi na parlamencie). Węgrzy stanowią niewiele ponad 20% ludności tego regionu, chociaż w niektórych okręgach mniejszość jest większością (Harghita- 84.8%, Covasna- 73.6%).
Podczas treningu miałam przyjemność poznać cztery wolontariuszki, które przyjechały właśnie z Transylwanii. Wszystkie mówią biegle po węgiersku, a z tego co zrozumiałam, rumuńskiego uczą się w szkole jako języka obcego. Na pytania skąd są, zawsze odpowiadały: "z Transylwanii." Na stwierdzenie: "Czyli z Rumunii?" poważniały: "Tak, ale jestem Węgierką. Z Transylwanii."

Niesamowicie ciekawe jest, że nie widząc niemalże nic o tym rejonie, nie mówiąc po węgiersku (więc będąc raczej odporną na Orbanowską propagandę), średnio kojarząc fakty historyczne i spotykając w sumie może pięć osób, które z tego regionu pochodzą (przy czym wszystkie należą do mniejszości węgierskiej) zaczynam mieć pogląd, że Transylwania naprawdę ma więcej wspólnego z Węgrami niż z Rumunią. Nie mam prawa do posiadania opinii w tej kwestii, a jednak przebywanie z określoną grupą ludzi, w konkretnym kraju wpłynęło na mnie wystarczająco, bym zaczęła przyjmować ich poglądy. To trochę niebezpieczne, dobrze, że zdaję sobie z tego sprawę; jeżeli ja, imigrantka, po niecałych trzech miesiącach zaczynam kojarzyć Transylwanię z dawnymi Wielkimi Węgrami, ciężko mi sobie wyobrazić, co czują ludzie, którzy są częścią społeczności przez całe swoje życie, uczą się o tym w szkole i są tym otoczeni. Przemyślenia antopologiczno-socjologiczne, najlepsze co może być.

Trening był mieszanką zabaw rozwijających naszą pracę w grupie, zdolności komunikacyjne oraz zmuszające do przemyślenia naszych celów, motywów, sposobów działania i chęci.
Okazało się również, że nie jestem jedyną wolontariuszką, która się nudzi w pracy. Można by powiedzieć, że mieszczę się w zasadniczej większości. Jedna z organizacji, w miejscowości o połowę mniejszej niż Kecskemet, gości czterdziestu (40!!!) wolontariuszy, którzy nie mają żadnego konkretnego zadania, siedzą w biurze i słyszą, żeby oszczędzali papier, długopisy i ulotki, bo są drogie.
Podczas spotkania z przedstawicielem National Agency, organizacji kontrolującej przestrzeganie zasad oraz jakość programów, mieliśmy możliwość zadania pytań. I okazało się, że organizacje w tej części Europy bardzo często zarabiają na goszczeniu wolontariuszy. Nikt nie wiedział, czy się śmiać czy płakać. W moim przypadku to nie jest drastyczne. Nudzę się, nie rozwijam, ale mam naprawdę fajne mieszkanie, zapewnione lekcje języka, dostałam rower i nawet koszyk na rower. Każda organizacja (w tej części Europy) dostaje 125 Euro na "wsparcie językowe" wolontariusza. Dacie wiarę, że ta organizacja od długopisów i ulotek nie zorganizowała swoim wolontariuszom ani jednej lekcji przez dwa miesiące? 125*40? Miliony złotych na długopisy i ulotki, którym im nawet nie wolno dotykać. I to z samych funduszy na naukę. 

Dwa wieczory mieliśmy wolne; podczas jednego z nich poszliśmy na Zamek Królewski, na spacer i podziwiać widoki. Wiedzieliście, że Katy Perry nakręciła tam jeden ze swoich teledysków?

(na początku widać panoramę miasta, 2:25 statyści wbiegają na Most Łańcuchowy, a finał rozgrywa się za Biblioteką Narodową, na terenie Zamku)
Jednego popołudnia zorganizowana była gra terenowa "Mission Impossible", podczas której musieliśmy przebiec pół Budapesztu, wykonać główne zadania i jak najwięcej pobocznych. Podczas seminarium uczyliśmy się wykorzystywać swoje zasoby i pracować w grupie, więc upewniliśmy się, że każda ekipa ma w swoim składzie osobę mieszkającą w Budapeszcie, oraz osobą mówiącą po węgiersku. Farah, z którą byłam w grupie, była strasznie zdeterminowana żeby pobić na głowę Daniela (Maltańskiego chłopaka Marceliny. Oni wszyscy mieszkają razem w Segedynie), więc motywowała nas do intensywnego wysiłku intelektualnego i fizycznego (biegałyśmy do autobusów, do pomników, wbiegałyśmy pod górę na zamek. *próbuje złapać oddech*). Bawiłyśmy się tak świetnie, że pod koniec nawet Farah uznała, że było tak super, że już nawet nie zależy jej na wygranej. 
(warning: jednym z zadań było wykonywanie grupowego uścisku co 30 minut. Z tego względu poniżej znajduje się NAPRAWDĘ DUŻO zdjęć nieprzedstawiających nic konkretnego). 
Nasza ekipa: (od lewej) Esmeralda (Łotwa), Ja, Farah (Niemcy), Kinda (Transylwania), Mona (Niemcy)

Nasz symbol. Nazwałyśmy się "TeamKinga", czyli "Drużyna Kingi". 
Takie tam, z narodowym symbolem. PAPRYKĄ.
Jedno z zadań wymagało wejścia do budynku Convinius University of Budapest i zrobienia sobie zdjęcia w jednej z sal lekcyjnych. Zadanie wykonałyśmy, ku ogromnemu zdziwieniu studentki siedzącej w środku.
5 minut medytacji na schodach Muzeum Narodowego.
Miało być w środku, ale w środku nie wolno. Prawdziwa Mission Impossible ;)
Wysyłamy list do Mikołaja 
W Bazylice św. Stefana można znaleźć prawą rękę św. Stefana. Dostłowną PRAWĄ RĘKĘ. Taką uciętą.
Sufit w Alexandra Bookcafe, wielkiej księgarni z kawiarnią.

Sadzimy kwiatek

Uffff, ostatnie!
Ledwo udało nam się trafić na miejsce spotkania, ale dotarłyśmy i to nawet na (węgierski) czas! Wszystkich przywitano palinką, a później mieliśmy szansę wzięcia udziału w zajęciach z Tańca Ludowego. Jejku, nogi się plączą, kolana nie w tę stronę co trzeba, ale było wesoło! Najbardziej zainteresowało mnie, że muzykę tworzył ktoś na żywo, grając na flecie (a przynajmniej myślę, że to był flet), później z całym zespołem.
Następnego wieczoru wzięliśmy udział w wydarzeniu EVSLive!, evencie, na którym mieliśmy możliwość spotkania innych wolontariuszy, byłych wolontariuszy, mentorów, członków organizacji i wszelkiego rodzaju innych, ciekawych ludzi. I nawet zdarzyło się tak, że spotkałam osoby, które znam z Kecskemet. Było naprawdę ciekawie :)
Cały trening skończył się w sobotę (28.11). Po śniadaniu mieliśmy zajęcia podsumowujące. Bardzo podobało mi się stwierdzenie Mony z Niemiec, która w prost powiedziała, że przez ten tydzień nauczyła się więcej niż przez dwa czy trzy miesiące na projekcie. A Simone z Włoch powiedział mi na ucho, że "na tych projektach sprzedaje się fiata jako porsche". A potem zrobił naprawdę smutną minkę. 

Seminarium było super. Miałam poczucie wspólnoty, którego mi brakowało. Czułam się tak jak w Stanach, jak podczas debat, jak gdy pomagałam w organizacji różnych festiwali i angażowałam się z innymi ludźmi "dla wspólnego dobra", mając wspólny cel. Niemalże czułam, jak moje ziarenko chęci do pomocy, które od września było coraz bardziej zadeptane i odwodnione, zostaje podlane, a witki nieśmiało podnoszą główki. 

Zapełniłam głowę kilkoma naprawdę dobrymi pomysłami, które spróbuję zrealizować. Może w końcu przestanę mieć poczucie marnowania czasu. Bo to chyba najgorsze co można czuć na tego typu wyjeździe. 


ZA 20 DNI JADĘ DO DOMU NA ŚWIĘTA!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz