Czego się nie robi w pierwszym dniu pracy? Nie spóźnia się. Sprawia się dobre wrażenie i próbuje pokazać z jak najlepszej strony.
Ubranko wybrałam, plecaczek zapakowałam, trasę ustaliłam, rower sam się umył, bo dzień wcześniej padało. Budzik nastawiony.
I jakoś tak wyszło, że otworzyłam oczy o 7:44, podczas gdy w pracy powinnam być o 8.
Jestem tornadem. Spóźniłam się tylko trzy minuty. Kto jest zwycięzcą!?!?
Razem z Felixem tego dnia pracowaliśmy w tym samym miejscu, w dziennym centrum dla bezdomnych. On od rana w kuchni, ja zostałam wydelegowana do pomocy w miejscu dystrybucji ubrań. W ciągu pierwszych dwudziestu minut odbyta została ze mną rozmowa na temat uchodźców na Węgrzech. Dodam, że moim rozmówcą był mężczyzna korzystający z usług centrum, z którym nie mamy żadnego wspólnego języka. Pan miał dużo frustracji związanej z wyznaniem uchodźców i generalnie uważał, że z nimi są same problemy. No bo on "Jeżosz Krisztosz", a oni to takie niewiadomoco. Dużo wysiłku kosztowało mnie niewdawanie się w dyskusję. Zabawnie by to wyglądało. Wieka kłótnia na na mocno kontrowersyjny temat z bezdomnym z którym umiem się porozumieć jedynie na bardzo podstawowym poziomie. Way to go :)
Po półtorej godziny odbyło się spotkanie całej kadry, w którym wzięliśmy udział. Poziom zrozumienia 1/10, bo wiem, kiedy kończą się poszczególne słowa. Postępy, postępy.
Po spotkaniu Felix zszedł do mojego podziemia i razem staraliśmy się być przydatni. Ostatnio oboje egzystujemy z miszmaszem językowym w głowach. Staramy się używać jak najwięcej węgierskich słówek, między sobą korzystamy z angielskiego, spora część personelu mówi do Felixa po niemiecku, ja z braku innego wyjścia mruczę w tym języku do mojej współlokatorki (co wyjaśnia, czemu prawie ze sobą nie rozmawiamy). Do tego ciągle piszę i internetuję po polsku. I dzisiaj to wyszło, w superuroczy sposób. Ponieważ po ubrania można przychodzić tylko do 12, chwilę przed zamknięciem zaczęliśmy troszkę ogarniać- mi przypadło zamiatanie. Więc zamiatam i zamiatam, a jedna z "cioć" w centrum poprosiła mnie o coś po węgiersku. Ponieważ oboje z Felixem spojrzeliśmy na nią bez cienia zrozumienia, powtórzyła: "lépcsők". Trzy sekundy patrzyliśmy na nią jak na kosmitkę, po czym Felix wypalił: "Treppe!", a ja, w dokładnie tym samym samym momencie, głośne, dumne, polskie: "SCHODY!". I wszyscy wiedzieli o co chodzi :)
Po południu mieliśmy tzw. kitchen service- nakładaliśmy posiłki i pomagaliśmy przy ich wydawaniu. I oboje zasługujemy na bardzo pozytywną ocenę z komunikacji pantomimiczno-węgiersko-międzyludzkiej. Dużo uśmiechów, dużo gotowości, dajemy radę! I zostaliśmy nakarmieni! Zupą i zupą!
Węgrzy to w ogóle chyba lubią zupę. Niedaleko centrum (w Kecskemet wszystko jest niedaleko, gdyby być szczerym) jest bar zupny, mają nawet osobną kategorię ZUP, bardziej gęstą niż zupa-krem, tzw. főzelék, który je się jako drugie danie. Omnomnom.
I byłam na poczcie i sobie poradziłam! Po węgiersku (i w języku ciała)! Z szalonym systemem numerowania petentów! Yay!
A weekend? W weekend mnie karmiono. I to bardzo.
W sobotę (19.09) z rana było mi niedobrze, ale gdy pojechaliśmy na lunch do Incike néni obowiązkowego przed posiłkowego szota z palinki nie sposób było odmówić. I zupki. I drugiego dania. I drugiego drugiego dania. I deseru. Jeden z synów naszej gospodyni mieszkał z żoną przez 9 lat w Szkocji, a wszyscy coś niecoś kumali po angielsku, więc byliśmy w stanie brać udział w dyskusji. Czułam się bardzo zaopiekowana, niemalże jak w domu- po obiedzie zostaliśmy na kawie, a senior rodu zrobił sobie drzemkę na kanapie. Najlepiej!
Bezpośrednio potem zostaliśmy oprowadzeni po miasteczku. Gdy mówiono nam, że wrześniowe soboty są dniami ślubów, nie oczekiwaliśmy aż takiej nawałnicy. Centrum Kecskemet usiane jest kościołami wszelkich możliwych wyznań. Jedna para bierze ślub, a przed kościołem obok inna panna młoda rzuca bukietem.
Jest tam również ratusz, różowiutki, z zabytkową kaplicą w środku, do której można wejść tylko podczas ślubów. I zgadnijcie co zrobiliśmy- ustawiliśmy się w rządku gości i weszliśmy za nimi, w naszych dżinsach i trampkach. Para młoda czekająca na szczycie witająca gości posłała nam zdziwione spojrzenia, ale grzecznie ustawiliśmy się z boku i dopiero gdy wszyscy byli już w środku nasz przewodnik wręcz KAZAŁ nam zajrzeć i zobaczyć wnętrze. A gość odpowiedzialny za zamknięcie drzwi w odpowiednim momencie grzecznie czekał aż się napatrzymy. #weddingcrashers.
Tego dnia kończył się happening, na którym byłam dzień wcześniej. Wybrałam się tam znowu, głównie dlatego, że wcześniej nie udało mi się wpaść na Domi- główny mózg akcji i najwyraźniej grubą węgierską rybę (przemawiała na Budapesztańskiej Paradzie Równości i z tego co mi Eszter naopowiadała, jest twarzą ruchu w kraju) z którą kontaktowałam się wcześniej przez internet. Tym razem nie tylko znalazła dla mnie chwilę, ale też udało mi się zagrać w grę mającą na celu pokazanie różnego rodzaju przywilejów różnych grup (chwała Eszter za tłumaczenie!).
Patrzcie na mój roweeer <3 |
Popołudniu siedzieliśmy z Felixem u mnie w moim najwygodniejszym fotelu na świecie (znaczy, Felix siedział w najwygodniejszym fotelu na świecie) i piliśmy kranówę, bo mogliśmy, narzekając na jego sytuację mieszkaniową, nasze duże miasto i zastanawiając się, co nas czeka w pracy. A czekały nas dobre rzeczy!
Oraz: moje reklamy na youtube zaczęły być po węgiersku. Coś ich zawiodło śledzenie mojej przeglądarki, a dobrze Wam tak, kapitaliści!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz