Saloniki były ostatnim, trzecim, przystankiem podczas tygodniowej wycieczki do tego kraju pachnących drzew pomarańczowych. Pierwszej całkowicie samodzielnie zorganizowanej, w mojej głowie wręcz pionierskiej. Po kilku dniach życia w przekonaniu, że wszystko co może nie wyjść nie wyjdzie w Salonikach miałam w planach totalnie się zrelaksować (gdy już się okazało, że nasza gospodyni z couchsurfingu istnieje, that is).
Spacerowałam wręcz bez celu z osobą bardzo mi drogą, kawkowałam z dawnym znajomym z Węgier (twierdzącym uparcie, że jedyną różnicą pomiędzy socjalistycznymi budynkami mieszkalnymi z Europy Środkowo-Wschodniej a tymi w Salonikach jest obecność balkonów w tych greckich), poszłam nawet na Salonikową Imprezę Stulecia. I oh jeju, w tych Salonikach tak bardzo nie ma jakiś niesamowitych atrakcji (według tego dawnego znajomego z Grecjowęgier, oczywiście), turystów też ograniczenie wiosną (co mocno odzwierciedlał fakt niedziałania informacji turystycznej w weekendy), ale tak się tam dobrze siedzi nad wodą i kupuje kapelusze w wisienki, że na liście miejsc początkowych wypadów na okoliczne półwyspy zajmuje dosyć wysoką pozycję.
O, i standardowe lewactwo, moje najulubieńsze <3
"Heteryctwo musi zostać zniszczone." |